Wojenne notatki

Teresa Pakosz kocha Lwów. Jest przewodniczką turystyczną po tym mieście. Kocha język polski. Od lat jest dziennikarką polskiego Radia Lwów.
Nigdy się nie spodziewała, że prowadzić będzie wojenne zapiski, które powstają w pośpiechu, bo cały czas jest wypełniony pomaganiem innym. Do Lwowa ściagają tłumy uciekinierów z całej Ukrainy.


4. dzień wojny. Lwów spokojny. Na wschodzie, południu i osobliwie na północy Ukrainy zacięte walki. Kijów się utrzymał. Lwowianie się modlą w Katedrze i innych kościołach do Ślicznej Gwiazdy miasta Lwowa Matki Boskiej Łaskawej. Lwowianie gotowi na przyjęcie uchodźców. Brzuchowice, Sołonka pod Lwowem, Jazłowiec w Tarnopolskiem, stadion Arena Lwów, lwowskie szkoły przyjmują uciekinierów. Pełny exodus ludności, 40-kilometrowe kolejki na granicy, obłożenie dworca kolejowego – głowa przy głowie, ludzie rzucają torby i idą pieszo do przejść granicznych. W katedrze mało ludzi i na ulicach miasta też. Jesteśmy ufni i wierzymy w Boską Opatrzność. Semper Fidelis!

5. dzień wojny. Lwów funkcjonuje na pełnych obrotach. Zatłoczone okolice dworca do takiego stopnia, że wydawać by się mogło, że nastąpił pełny exodus. Przybywają uciekinierzy z Chersonia, Zaporoża, Doniecka. Z dziećmi, pupilkami, przeważnie pieskami, ale trafił się też królik i dwie papugi. Ludzie wymęczeni i zmarznięci, chętnie piją herbatę i gorącą zupę z ogromnych termosów wojskowych, którą rozlewamy do plastikowych pojemników. Dzieciaki chętnie piją soczek, kompot domowy, biorą słodycze, które lwowianie znoszą w niewiarygodnych ilościach, co kwadrans dostarczają kanapki, pierogi, ryż, makaron, barszcz, rosół, konserwowe ogórki i pomidory, pytają, czego jeszcze brak. Służba maltańska uwija się jak może, znowu winduje kocioł uchy, czyli zupy rybnej.
Idzie fala za falą, co parę minut ludzie są dowożeni w stronę dworca. Pytają, którędy do Polski. Nie mają pojęcia, co się dzieje na granicy. Młodziutki wojskowy od dwóch godzin szuka możliwości dojazdu do Kijowa. Ktoś pyta, ile się jedzie do Czerniowiec. Większość mówi po rosyjsku. Dużo młodych ludzi pochodzi z krajów arabskich i afrykańskich. Pytają, czy rosół jest z kury, i chętnie sięgają po ryż. Wszyscy biorą wodę. W ogólności brak informacji co do noclegów i autobusów. Niektórzy nie wiedzą, że są właśnie na dworcu, i pytają o autobusy do Polski. Podchodzi telewizja z Izraela i nadziwić się nie może, że ci wolontariusze to lwowianie, którzy nie wyjeżdżają. Korespondent pyta, czy nie boję się tu zostać. Boję się – odpowiadam – ale ludziom trzeba pomóc, a Bóg nad nami czuwa.

7. dzień wojny. Lwów coraz bardziej zatłoczony. Uchodźców przybywa. Pewnie Lwów od chwili swojego istnienia nie widział takiej rzeszy ludzi. Padła cyfra 800 tys. uchodźców. 300 tys. już przekroczyło granicę. Wszystko przetacza się przez Dworzec Główny. W salach szkół nocuje mnóstwo ludzi, których wygnała wojna. W większości dzieci z sierocińców, ale są też i grupy dorosłych, rodziny z dziećmi. W większości przypadków grono nauczycielskie i rodzice uczniów dowożą jedzenie i potrzebne rzeczy. Bank pomocy utworzył się przy ul. Kopernika. Jeden z wielu. Przy dzielnicowych administracjach punkty dla uchodźców. Niektórzy nocują w oczekiwaniu na transport do Polski, Węgier czy Rumunii. Inni nie wiedzą, co ze sobą zrobić, i mają nadzieję na powrót do swoich osiedli, o ile jeszcze one są. Niektórzy mają zbombardowane domy. Ludzie telefonują do swoich bliskich, którym nie udało się wyjechać. Czas przecież wojenny. Zdarza się, że cywili wysadzają z pociągów i przewożą nimi wojsko lub sprzęt. W taki sposób podróż, np. z Charkowa, normalnie trwająca dobę, urasta do trzech i pół. Przez Lwów jedzie się dwie i pół godziny. Sklepy są wymiatane z produktów. Znajomi wyjeżdżają i coraz mniej ludzi pojawia się na nabożeństwach, chociaż dziś, w środę popielcową, jest dużo wiernych. Księża są z nami, franciszkanie, abp metropolita lwowski Mieczysław Mokrzycki też. Dzieci nie mają lekcji aż do odwołania, póki się nie skończy wojna. Rodzice plotą siatki maskujące, dowożą koce i pościel, artykuły pierwszej potrzeby.
Lwów przyjmuje wszystkich. Ludzie po wielogodzinnej, czasem kilkudniowej podróży są wyczerpani i głodni. Niektóre panie płaczą na widok gorących napojów i kanapek. Wyłapujemy kobiety i dzieci z gigantycznych kolejek pod namiotami z serwowanym jedzeniem, które bardzo szybko schodzi. Przed nimi bowiem się pchają mężczyźni. Nie rozumieją, o co nam chodzi, kiedy zmuszamy ich, by zaczekali. Z rana zabrakło kanapek. Tylko chleb i herbata. Początkowo trudno było go kupić, później już wolontariusze przywożą nie tylko chleb, ale i wszystko, co potrzebne do robienia kanapek, pasztety, wędliny, sery, domowe przetwory, tradycyjną słoninę, wiadra pierogów i to, co mają w domach. Słychać przejeżdżające pociągi, wyją syreny alarmowe, ludzie wzdrygają się na ten dźwięk. Uspokajam, że nie zwracamy już na to uwagi i że Lwów jest bezpieczny, a linia frontu daleko.
Drugi dzień czynna jest kuchnia polowa. Wczoraj wydano 600 litrów pożywnej zupy, tak zwanej czanachy, i jeszcze wiadra tego, co przynieśli lwowianie. Za mało, wszystko poszło jak woda. Nieustannie wołają o kanapki, więc kroimy w nieskończoność. Woda gotuje się zbyt powoli, stoimy z czajnikami w kolejce. Najlepiej sprawdzają się duże termosy. Z kuchni wali dym, pali się drzewem, na trawniku przed dworcem. Wolontariuszki to uciekinierki z Doniecka, Kijowa, Charkowa, Czerkas. Każde ręce się przydadzą. Przychodzi Julka, robi się raźniej. Jula ciągle biegnie do dzieci, żeby roznieść przeciery i soki oraz słodycze. Niektórzy nie rozumieją, czy to za darmo, czy należy kupić. Skromnie pytają, czy mogą wziąć. Zapraszamy i tłumaczymy, że to od Lwowa. Dziękują i są wzruszeni.
Korzystamy z toalety na dworcu. Trudno przejść przez halę, matki z dziećmi stoją głowa przy głowie, porządkowi ustawiają je z jednej strony, żeby było przejście, i ogłaszają, kiedy będzie pociąg do Polski. Przedzieramy się przez tłum, ludzie są oburzeni, ale na tłumaczenie, że jesteśmy wolontariuszkami, łagodnieją i przepraszają. Żegnamy ekipę kucharza i trafiamy na grupę wyjeżdżających, ktoś ogłasza najczystszą polszczyzną, że może zabrać jeszcze jedną osobę. To Piotr z Płocka i Monika Simon z Francji, którzy przewożą uciekinierów. Dziękujemy im w imieniu Polaków ze Lwowa.
Jak się okazuje, przejazd autobusem kosztuje już dwa tysiące hrywien, ale ci ludzie wożą nieodpłatnie. Mężczyźni w wieku poborowym są gotowi odpalić 1000 dolarów za przedostanie się przez granicę. Na próżno. Nikt ich nie przepuści na żadnym przejściu. W tramwaju zagaiły z nami rozmowę dwie panie z Zaporoża, nocujące we francuskim liceum. Z łezką w oku opowiedziały, że spotkało je bardzo serdeczne przyjęcie. Dyrektor co chwilę pytał, czego jeszcze brak, a wicedyrektor otoczyła wszystkich wielkim ciepłem. Nie spodziewały się takiej gościnności. Franciszkanie pozwolili korzystać z prysznica, bo w szkole przecież nie ma. Figurka Matki Boskiej i aniołki, niedawno odnowione, są obite dyktą. To symbol obecnego czasu. Wojna.

8. dzień wojny. Na ustach wszystkich pytanie: kiedy to się skończy? I drugie, straszniejsze: na czym się skończy? Jak daleko posunie się ten potwór ze Wschodu, który jest odwiecznym sprzymierzeńcem ciemności, zniewolenia i z daleka cuchnie, pobrzękując kajdanami. I jeszcze mamy go za to chwalić i przyjąć z otwartymi ramionami. Szatańska perfidia i imperialna narracja, którą wolny polski duch traktował zawsze z pogardą i odrazą. Nie chcemy demonów przeszłości. Na pohybel!
Z przerażeniem słuchamy doniesień z frontu. Żeby tylko nie zburzyli Sofii kijowskiej, gdzie unosi się w modlitwie Oranta, ocalała od Mongołów. Piękna złocista mozaikowa Maria Panna. I żeby się ostał Czernihów z jego cerkwiami starszymi od Kijowa. Wszak ostrzelano charkowską świątynię i pomimo zgliszcz cerkiew stoi.
Dzisiaj najwięcej uciekinierów przybyło ze zbombardowanego Charkowa. Rozmawiamy z Julką z młodym facetem, który karmi chlebem dwa pieski. Obok siedzi młoda kobieta z małym dzieckiem i babcia. Akurat wolontariusze przynieśli jedną paczkę karmy. Julka pobiegła po nią, ja podpytuję, skąd rodzina przybyła i co zamierza robić. Opowiada, że uciekli w ostatniej chwili, nie mogąc znieść bombardowań. Dom znajomych legł w gruzach. Załapali się na pociąg, do którego szła ludzka fala, i ktoś wychwycił mu torbę z jedzeniem. Nic nie jedli ponad dobę. Facet z pieskami jest zdziwiony, gdy dowiaduje się, że można dostać herbatę i kanapki, a za jakiś czas będzie ciepły posiłek. Mówi, że przynajmniej odwiezie rodzinę w bezpieczne miejsce, czyli pod polską granicę. Z wdzięcznością bierze miseczki z karmą i leci karmić pieski.
Lwów dziś nie taki mroźny, jest zero stopni. Koło namiotów błoto, przed którym ratują rozpłaszczone, kartonowe płachty z opakowań. Na dworzec idę pieszo od kościoła św. Anny, bo dalej awaria. Nic dziwnego, przy takim natłoku pojazdów. Od placu Bilczewskiego, dzisiaj Kropywnyckoho, wali potok ludzki w przeciwległych kierunkach. Plecaki, torby na kółkach i bez kółek, młodziutkie matki z niemowlętami na rękach, kilkuletnie dzieci z pluszakami w postaci misiów i piesków dużych i małych, i tylko jedna dziewczynka z lalką, niedużą, okrytą kocykiem. Mamy łapią niesforne dzieci, żeby się nie pogubiły. Przy postoju autobusów dostrzegam grupę uciekinierów, którym wysoki wolontariusz służby maltańskiej tłumaczy, gdzie się udać. Wpatrują się w niego jak w tęczę, obok asystuje im dwóch wojskowych.
Z przerażeniem obserwuję kantor, a tam skok dolara. Gdy dotarłam na miejsce, biorę się do rozlewania kawy i herbaty. Kanapek nie ma. Nikt ich nie robi. Jula zawzięcie miesza w kociołku makaron, dokłada drew do ogniska. Chłopak serwuje makaron, ale to kropla w morzu potrzeb. Dostają wpierw dzieci i kobiety, mężczyźni są zawiedzeni i wściekli. Wyłapujemy z tłumu mamy z niemowlakami i rozdajemy przeciery owocowe, mamy dziękują z uśmiechem, dzieci kilkuletnie dostają maleńkie soczki.
Nareszcie przywożą pasztety, wędliny, ser, ogórki konserwowe i nieśmiertelną słoninę w trzylitrowych słojach. Przychodzą wczorajsze znajome kijowianki i praca wre. Góry kanapek z najróżniejszą zawartością schodzą jak woda, kolejne porcje makaronu też. Kijowianki telefonują do znajomych i dowiadują się, że nie udało im się wyjechać. Są smutne. Ale dla rozrywki robimy pasty do rolady z lawasza. To cieniuteńki podpłomyk, taki duży na ćwierć stołu. Góra serków topionych, czosnek, kraby i majonez. Idzie dość szybko. Roznosimy te przysmaki i pijemy herbatę z dużego kotła. Przy beczkach grzeją się ludzie, Jula dokłada drew. Młoda dziewczyna płacze do słuchawki i mówi, że nie chce jechać, chce wracać. Idzie fala uciekinierów z Zaporoża. Jest parę muzułmanek. Podchodzą dwie przemiłe dziewczyny o orientalnej urodzie, bardzo śniade, o wielkich czarnych oczach. Są z Indii, a uciekły z Charkowa. Kucharz zmęczony siada na pieńku drzewa. U pasa zwisa mu nóż o solidnej drewnianej rękojeści. Pytamy, gdzie gotuje na co dzień. Okazuje się, że zajmuje się samochodami Honda i jest właścicielem firmy, a gotowanie to jego hobby. Wielki szacun.
Zmęczone i szczęśliwe wracamy do domu. W dworcowej ubikacji dziewczyny z Zaporoża pytają, czy można gdzieś przenocować. Tłumaczymy, że we Lwowie nikt jeszcze bez noclegu nie został, i radzimy udać się do punktu rozsiedlenia albo do kościoła. Pytają o jedzenie, zapewniamy, że nakarmią. Dziewczęta niekoniecznie chcą wyjeżdżać. Żegnamy się. Po drodze spotykamy Kompanowiczównę, która udaje się jako wolontariuszka od kościoła. Lwów stoi w wieczornym słońcu dumny i niewzruszony, gościnny i zatłoczony, piękny i wspaniały, bliski i kochany.

Teresa Pakosz, Polonika nr 289, marzec/kwiecień 2022

Top
Na podstawie przepisów art. 13 ust. 1 i ust. 2 rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. informujemy, iż Österreichisch-Polnischer Verein für Kulturfreunde „Galizien“, jest administratorem danych osobowych, które przetwarza na zasadach określonych w polityce prywatności. Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług na zasadach określonych w tej polityce. Warunki przechowywania lub dostępu do cookie w można określić w ustawieniach przeglądarki internetowej z której Pan/Pani korzysta lub konfiguracji usług internetowej. More details…