Polski sklep
Po czym poznać, że zintegrowany polski emigrant nie zatracił korzeni, oprócz tego, że kibicuje naszym, chodzi do kościoła na Rennweg, a przynajmniej wie, gdzie on jest, i wie też, co wydarzyło się na Kahlenbergu w 1683 roku? Po częstotliwości spożywania polskich wiktuałów i związanych z tym odwiedzin w polskim sklepie.
Zresztą kryterium to nie dotyczy tylko Polaków. Turek emigrant też chętnie spożywa turecczyznę od Turka, Serb kupuje u Serba serbszczyznę – chyba że znalazł to, czego szukał, przypadkowo u Turka, i odwrotnie. I tak dalej. Ja też czasem coś kupię u wspomnianego wyżej Turka, ale niechętnie, bo myślę, że Sobieski przewróciłby się w grobie, gdyby to zobaczył. Niestety, Turek ma zawsze piękny, świeży koperek, którego Serb, a nawet Austriak przeważnie nie mają. Do tego Turek jest zawsze blisko, co może mnie w pewien sposób usprawiedliwić.
Za to polszczyznę mogę kupić tylko w polskim sklepie. I tak się cieszę, że on jest, bo odkąd się pojawił, pozbawił mnie wielu dramatów i komplikacji życiowych. Bardzo lubię polskie żarcie i zawsze mi go tu brakowało, zwłaszcza serka waniliowego Rolmlecz, udek wędzonych, marynowanych grzybów i świeżego bobu. Nie ma ich nikt (Turek ma mrożony bób, ale to nie to samo), więc do momentu pojawienia się polskiego sklepu musiałam zaopatrywać się w Polsce. Wiązało się to z taszczeniem tobołów ze słoikami i innymi produktami made in Poland przez pół Europy Środkowej oraz niesnaskami rodzinnymi. Żaden z członków rodziny nie mógł bowiem zrozumieć, że po przyjeździe do ojczyzny ponad spotkanie z nim i mszę przedkładam wizytę w Biedrze albo inszym Tesku. Polski sklep uwolnił mnie więc nie dość, że od taszczenia, to i kłótni, a przypuszczam, że nie jestem w tym poglądzie osamotniona.
Polski sklep jest dość daleko ode mnie, więc gdy już się tam wybiorę, kupuję dużo i na zapas. A zawsze się cieszę, gdy tam jadę, bo czuję się wtedy, jakbym jechała do Polski, tylko takiej mojej, małej i bliskiej, którą chyba wolę od tej dużej, prawdziwej i też w sumie niezbyt oddalonej. A i słoiki nie przez pół Europy taszczę, tylko przez pół Wiednia, co jest dodatkowym plusem.
W polskim sklepie jest tak samo, jak w Polsce, tylko lepiej. Wszyscy są dla siebie mili i grzeczni, nikt się nie kłóci i nie przeklina, pomijając kolejkę przed świętami przy ladzie z szynką i kiełbasą, ale kolejka przed świętami to, jak wiadomo, najbardziej kłótliwe miejsce dla wszystkich narodowości.
Jedyną indoktrynacją jest promocja flaków i wędzonego boczku. Rodacy, w ojczyźnie podzieleni na zwalczające się klany i przedzieleni ideologiami, w polskim sklepie się jednoczą, bo łączą nas polskie wiktuały, za którymi tęsknimy. A podzieleni możemy być najwyżej na zwolenników majonezu kieleckiego i Winiary, a przedzieleni regałem z musztardą. A przy nim jakoś nie wypada pokłócić się. I choć niektórzy pomyślą, że chwilowa przerwa w dostawie sarepskiej to z pewnością wina Tuska, nikt tego na głos nie wypowie. Bo czy przy regale z musztardą przystoi ziać pogardą? Nie wypada, a poza tym w Wiedniu, gdzie wszystko jest inne, wszyscy są dla siebie grzeczni i traktują się z szacunkiem do momentu, gdy ktoś się zdenerwuje – nigdy za to przed tym momentem. Nikt nie chce więc zepsuć sobie smaku jednego i drugiego.
W polskim sklepie jesteśmy, produkty i my, najlepszym towarem made in Poland, takim eksportowym, więc zupełnie niewybrakowanym. „Dobre, bo polskie” nabiera tam wreszcie oczekiwanego wymiaru polskości i dobroci. Gdybym więc chciała rozreklamować Polskę wśród Austriaków i zachęcić ich do wizyty w ojczyźnie, zaczęłabym od propagowania zakupów w polskim sklepie. Przy okazji zobaczyliby różnice w mentalności, które tam widać najlepiej. Na przykład ten polski dystans, którego mi brakuje w Austrii. Bo gdy brak ulubionej kiełbasy, Polak pogada z ekspedientką, pomarudzi, ale zrozumie. Austriak za to się obrazi i nie okaże cienia empatii. Jest bowiem przyzwyczajony, że zawsze dostanie to, po co przyjechał. Trzeba też w sumie człowieka zrozumieć, tak po polsku, po chrześcijańsku.
O tej musztardzie celowo napisałam, bo widzę związek pomiędzy nią a mentalnością narodową, zwłaszcza w kwestii kłótliwości. Austriacy mają najwyżej 4 rodzaje musztardy i rzadko się kłócą, za to Polacy już chyba z 50? Chrzanowa, miodowa, sarepska, stołowa itp. I kłócą się wprost proporcjonalnie więcej. Jeszcze więcej rodzajów musztardy mają już tylko Francuzi, którzy zawsze się kłócą, co tylko potwierdza moją teorię. Musztardzie miodowej Roleski postawiłabym zresztą pomnik w tym sklepie. Jest fantastyczna. Ale lepiej nie ryzykować, pomniki są kontrowersyjne. A jeszcze ktoś się o to pokłóci i mi popsuje moją emigracyjną oazę polskości i polszczyzny.
Obładowana i uidealizowana, ciesząc się, że jedyne rozdarcie nie wynikło z ideologii, tylko na widok paragonu przy kasie, wychodzę i znowu czuję się, jak best made in Poland. A podobno właścicielem sklepu jest Turek? Jeśli nawet, to miał łeb jak sklep!
Magdalena Sekulska, Polonika nr 286.