Jestem Polką

Na brytyjskiego męża na razie nie miałam szans, bo całymi dniami pracowałam w chłodni, a tam były ze mną same jełopy z Polski. Nawet nie było do kogo gęby otworzyć po angielsku.

 

 

 

O Boże! Nie uczyniłeś mnie jakąś kuternogą, karlicą, epileptyczką, hermafrodytą, kobyłą, mchem ani niczym z fauny i flory. Jestem Polką. Za cztery lata i dziewięć miesięcy zostanę Brytyjką. Albo nawet wcześniej. Jeśli wyjdę za mąż za Brytyjczyka, nie będę musiała czekać pięciu lat, by przestać być Polką. Wtedy wystarczą trzy lata. Wyślę im mój paszport do ich ambasady z adnotacją: „Mam gdzieś was i całą Polskę".

Jestem silna, dam radę. Wyrzuciłam wszystkie stare ciuchy, które z sobą przywiozłam. Tylko kosmetyki zostawiłam. Ale jak się skończą, to kupię już tylko angielskie. Nauczę się języka tak dobrze, że nikt nie rozpozna, że jestem z Polski. Bo tak to już nie rozpoznają. Chyba, że się odezwę. Mój akcent mnie zdradza. Ale wyćwiczę to. Mogę mówić po angielsku z francuskim akcentem albo z niemieckim. Nikt nie domyśli się, że jestem z Polski. Po co mają mi to wypominać.

Kiedy w październiku spadł pierwszy śnieg, a ja ciągle nie mogłam znaleźć pracy, matka poprosiła mnie, bym zaniosła do lombardu jej złote obrączki.
– Będziemy miały na opał. Ojciec i tak już nie żyje, więc nie potrzebuję obrączek – powiedziała.
Nie miałyśmy innego kapitału, ale nie można przecież pozbyć się takich pamiątek w zamian za kilka stopni Celsjusza więcej. Z drugiej strony zima przyszła bardzo wcześnie, a tato na pewno nie chciałby, byśmy marzły.
Ale jakby nie chciał, to by nas zabezpieczył finansowo. To zawsze mama dbała o dom. Ojciec wiecznie zajęty był ważniejszymi sprawami niż własna rodzina. Walczył w Solidarności o wolną Polskę. A jak już wygrał swoją walkę, to wolna Polska nie okazała się solidarna z moim ojcem. Bohater stracił robotę i zapił się na śmierć. Niechby przegrał, to byśmy z matką nie marzły.
– Za komuny nigdy węgla nie brakowało – powtarzała matka, kiedy przemarznięte wracałyśmy ze sprzątania grobu bohatera.
Nawet po śmierci matka musiała po ojcu sprzątać. Tacy są polscy faceci. Niezdary, które pięknie tylko potrafią gadać i przegrywać. Naród frajerów. Z drugiej strony mama kocha swoje wspomnienia. Te obrączki miały dla niej znacznie większą wartość od ceny, jaką gotów byłby zapłacić lombard – jedyna instytucja finansowa w Polsce, która chciała rozmawiać z takimi jak my.
– Nie. Jeszcze nie jesteśmy nędzarkami, by wyprzedawać pamiątki rodzinne. Coś wymyślę.
Mama uśmiechnęła się do mnie i otarła dyskretnie łzę z przemarzniętego policzka:
– Kocham cię, córeczko.
Początkowo chodziłam do dużych sklepów i prosiłam o kartony. Papierem w piecu nie napalisz. Kartony mają przerwy między warstwami papieru, a poza tym bardzo szybko się wypalają. Z czasem i tak dowiadujesz się, że nie dadzą, bo weszło nowe prawo o segregacji śmieci i sklepy muszą się rozliczać z makulatury. Pomyślałam wtedy, że w ramach rozliczenia makulaturowego powinnam oddać moją zaliczoną na pięć maturę.
Zbyt długo pracowałam na świadectwo maturalne, by je oddać na makulaturę, pomyślałam. W końcu ten papier mi się w życiu przyda. Mogę na przykład zużyć go na podpałkę.
Potrzebowałyśmy pieniądze na węgiel, więc zaczęłam zbierać puszki. Na początku się wstydziłam. Później nabrałam dystansu. Już nie przejmowałam się, co ludzie sobie pomyślą. Wszystko, by zapewnić matce trochę ciepła na jesień. Czasami udawało mi się znaleźć przed kontenerami na śmieci wystawione stare meble. Drewno pali się znacznie lepiej niż papier z kartonów. Trzeba było tylko wychodzić z domu z jakąś siekierką, żeby to porąbać na miejscu.
Kiedyś porąbałam szafę, ale nie byłam w stanie zabrać całego drewna naraz. Podreptałam szczęśliwa i objuczona szczapami solidnej przedwojennej szafy do domu. Drewna było na kilka dni, więc miałam szansę na urlop. Planowałam, że cały dzień spędzę obok pieca, czytając książkę Katarzyny Grocholi. Gdy wróciłam po drugą partię drewna, okazało się, że urlopu nie będzie. Co za złodziejski naród.
Szóstego grudnia znalazłam w Internecie ogłoszenie: „Praca w Anglii: chłodnie...".
– Tylko pamiętaj, córeczko, skąd pochodzisz – powiedziała mama na pożegnanie.

Dobrze, że nie sprzedałyśmy wcześniej obrączek. Święty Mikołaj przyniósł mi prezent, za który zapłaciła moja mama, oddając resztki swoich wspomnień do lombardu.
– Mam nadzieje, że szybko uda mi się zapomnieć, skąd pochodzę. A o obrączki się nie martw. Wyślę ci pieniądze z pierwszej wypłaty, to wykupisz – zapewniałam.
Po pierwszej tygodniówce wysłałam mamie pieniądze za obrączki i jeszcze starczyło na oryginalne adidasy. W Polsce takie buty warte są sto dwadzieścia kilo puszek aluminiowych. Nigdy bym tyle nie uzbierała w tydzień. Finansowo byłam ustawiona. Po raz pierwszy od wielu lat kupiłam w McDonald's cały zestaw z MacChicken, podwójnymi frytkami i jeszcze lody. Tylko na brytyjskiego męża na razie nie miałam szans, bo całymi dniami pracowałam w chłodni, a tam były ze mną same jełopy z Polski. Nawet nie było do kogo gęby otworzyć po angielsku.
Jedyne istoty pochodzące z Wielkiej Brytanii, z którymi miałam do czynienia, to mrożone kurczaki, które pakowałam w chłodni do worków. Kto wie, może McChicken, którego zamówiłam, był właśnie przeze mnie pakowany do worka. Poczułam się uczestniczką światowego obrotu gospodarczego. Wprawdzie mieszkałam na strasznym wygwizdowie, gdzieś w najdalszym zakątku północno-wschodniej Anglii, ale zawsze to Zachód. Z uśmiechem pomyślałam, że za następną wypłatę polecę samolotem na weekend do Londynu.
Może tam uda mi się znaleźć brytyjskiego męża, jak łudziłam się naiwnie. To tylko jedna godzina lotu z lotniska w Darlington na najbardziej zapyziałym krańcu północno-wschodniej Anglii do Heathrow w Londynie.
Spakowałam się na weekend, zabierając tylko bagaż podręczny. Skropiona francuskimi perfumami czekałam na rozpoczęcie odprawy. Pozostało jeszcze sporo czasu do odlotu. Port Lotniczy Tees Valley bardziej przypomina dworzec autobusowy w małej miejscowości niż lotnisko. Nie mogłam się już doczekać, kiedy wyląduję w Londynie. Ciągnęło mnie do wielkiego świata.
W chłodni z kurczakami nikogo ciekawego nie poznam, pomyślałam, zapalając papierosa przed drzwiami wejściowymi do terminalu.
Przed wejściem na lotnisko stoi pomnik. Wysoka na dwa metry, wykonana z brązu figura, kóra przedstawia ubranego w kombinezon lotniczy z czasów II wojny światowej młodego człowieka. Przed monument podszedł starszy elegancki mężczyzna i zapalił znicz. Obserwowałam go bez przesadnego zainteresowania, zaciągając się mentolowym dymem. Mężczyzna miał w swoim wyglądzie coś arystokratycznego. Mimo podeszłego wieku stał dumnie wyprostowany naprzeciwko rzeźby lotnika, jakby zdawał mu raport. Z pewnością był Brytyjczykiem. W pewnej chwili nasze spojrzenia się spotkały. Starszy gentleman uśmiechnął się do mnie serdecznie i skinął uprzejmie głową.
Musiał być kiedyś bardzo przystojny. Za stary na męża, oceniłam w myślach z rozczarowaniem. I wtedy mnie olśniło: nie ma facetów za starych na męża. A jeśli to prawdziwy brytyjski arystokrata?
W samolocie miejsca były nienumerowane i zupełnym zbiegiem okoliczności los posadził mnie obok mojego arystokraty. Już nie czułam zmieszania. Zadałam sobie w myślach pytanie, jak na moim miejscu zachowałaby się Ann Nicole Smith, i z udawanym francuskim akcentem zagadnęłam uprzejmie do eleganckiego staruszka:
– Co to za pomnik tam stoi przed tym lotniskiem?
– Ach, młoda damo, to długa historia, jeszcze z czasów II wojny światowej. Wy młodzi tego nie pamiętacie, ale dla mnie to ciągle żywe wspomnienia.
– Ach, nie może być pan aż tak wiekowy, by pamiętać wojnę – skłamałam cynicznie. No chyba, żeby przyjąć, że chodziło mi o I wojnę światową.
– Młoda damo, to kwestia genów. Mimo zaawansowanego wieku czuję się jeszcze bardzo młody, ale prawda jest taka, ze jestem sporo od ciebie starszy.
– Zupełnie tego po panu nie widać – stwierdziłam.
– W takim razie, jeśli stary człowiek panienki nie nudzi, proszę pozwolić, że opowiem historię lotnika, którego pomnik stoi przed lotniskiem. Nazywał się Andrew Mynarski. Stał się symbolem bohaterstwa oraz męstwa pilotów walczących po stronie aliantów podczas II wojny światowej. Mynarski pochodził wprawdzie z Kanady, ale urodził się w rodzinie polskich emigrantów. Był pilotem w załodze bombowca Lancaster w 419 eskadrze Royal Canadian Air Force.
– Kanadyjczyk? – zapytałam.
– Nigdy nie zapomnę bohaterstwa tego Polaka – powiedział ze łzą w oku mój rozmówca i zaczął swoją opowieść: – Był piątek 13 czerwca 1944 roku. Był zmierzch D-Day, pierwszego dnia inwazji, kiedy aliancki Lancaster VR–A wystartował z bazy lotniczej RAF w Middleton St. George do swojej, jak się później okazało, ostatniej misji. Krótko po północy Lancaster osiągnął cel i przystąpił do bombardowania niemieckich instalacji wojskowych w północnej Francji. W tym momencie z mroku wyłonił się nagle niemiecki dwusilnikowy Junkers JU-88, który z płytkiego lotu nurkowego przeszedł do frontalnego ataku i zasypał aliancką maszynę gradem pocisków. Aliancka maszyna została trafiona w oba silniki, po czym na pokładzie wybuchł pożar i kapitan wydał rozkaz do opuszczenia samolotu. Mynarski wraz z częścią załogi znajdował się w tylnej części maszyny, tuż przy włazie ewakuacyjnym. Miał ogromną szansę wyjść tym razem cało z opresji, ponieważ nie był ranny i miał spadochron. Chwilę przed opuszczeniem Lancastera spojrzał jeszcze w głąb płonącej maszyny. Na pokładzie wybuchło istne piekło, a pożar i uszkodzenia uwięziły we wnętrzu przyjaciela naszego Polaka, pilota oficera Pata Brophiego. Andrew spojrzał i ocenił sytuację. Miał szansę uratować Pata, ale wiązało się to z ogromnym ryzykiem, z którego, jako doświadczony lotnik, musiał sobie zdawać sprawę. Zaryzykował jednak i wrócił w paszczę szalejących płomieni, by ratować kolegę. Mynarskiemu udało się uwolnić przyjaciela, a także dwóch jeszcze innych członków załogi: Jacka Fridaya i Roya Vigarsa, ale sam został dotkliwie poparzony. Jako ostatni opuścił płonącą i pikującą w dół maszynę. Ciężko ranny spadł na pole, na którym znaleźli go francuscy wieśniacy.
– I co się dalej stało? Przeżył? – zapytałam.
– Podobno Andrew żył jeszcze chwilę po upadku na ziemię, a jego poszarpany kombinezon lotniczy wciąż się tlił. Niestety, w wyniku odniesionych ran, w piątek 13 czerwca 1944 roku, w pobliżu miejscowości Cambrai, Andrew Mynarski zmarł. Czterech z pozostałych członków załogi, w tym uratowanego przez Andrew pilota Pata Brophiego, zdołali ukryć i przerzucić z powrotem zza linię frontu francuscy partyzanci. Jack Friday i Roy Vigars dostali się do niemieckiej niewoli, gdzie pozostali do czasu uwolnienia ich przez amerykańskie oddziały. Andrew został pochowany na lokalnym cmentarzu we Francji.
– Znał pan osobiście tego bohatera?
– Tak. Uratował mi życie. Byłem na pokładzie tego samolotu.
– Naprawdę?
– Nazywam się Pat Brophy. A panienka, sądząc po akcencie, jest Francuzką?
– Jestem Polką – odpowiedziałam, zupełnie nie starając się już ukryć swojego akcentu.

Piotr Surmaczyński, Polonika nr 241.

 

Top
Na podstawie przepisów art. 13 ust. 1 i ust. 2 rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. informujemy, iż Österreichisch-Polnischer Verein für Kulturfreunde „Galizien“, jest administratorem danych osobowych, które przetwarza na zasadach określonych w polityce prywatności. Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług na zasadach określonych w tej polityce. Warunki przechowywania lub dostępu do cookie w można określić w ustawieniach przeglądarki internetowej z której Pan/Pani korzysta lub konfiguracji usług internetowej. More details…