Polacy na Haiti
Kontynuujemy naszą serię artykułów dotyczącą polskiej emigracji. Twórca vloga „Śladami Polonii”, Mateusz Jakubowski, zabrał nas w poprzednich numerach do Brazylii oraz Turcji, abyśmy mogli poznać tamtejszą Polonię. Dzisiaj wybieramy się do jednego z najbiedniejszych krajów świata – Haiti, gdzie poznamy niezwykłą, czarnoskórą Polonię, potomków legionistów Jana Henryka Dąbrowskiego.
Aby poznać historię Polonii na Haiti, trzeba cofnąć się w czasie o ponad 200 lat. 24 października 1795 roku Rosja, Prusy i Austria dokonują trzeciego rozbioru Polski. Niedługo później, od 1798 roku Legiony Dąbrowskiego walczą u boku Napoleona w trakcie tak zwanej drugiej koalicji antyfrancuskiej. Zjednoczone mocarstwa europejskie (w tym nasi rozbiorcy) próbują zniszczyć rewolucyjną Francję. Napoleon obiecuje, że przywróci Polsce niepodległość. Osiem tysięcy polskich legionistów uwierzyło. Stąd zresztą w naszym hymnie narodowym słowa: „Z ziemi włoskiej do Polski”.

Oszukani legioniści
Wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. Przebieg wojny okazał się dla Napoleona na tyle dobry, że mógł rozdawać karty. Zamiast iść dalej i bić się o sprawę polską, wybrał pokój. Obiecany marsz na Polskę nie odbył się. Polacy poczuli się oszukani – oficerowie polscy zaczęli podawać się do dymisji, a część legionistów buntowała się i wprost krytykowała politykę Napoleona. Stało się dla niego jasne, że niepotrzebnych, polskich legionów trzeba się jakoś pozbyć.
Przypadkiem nadarzyła się do tego idealna okazja. Na drugim końcu świata, w kolonii francuskiej Haiti, wybuchło powstanie. Francuzi prowadzili tam uprawy trzciny cukrowej, kawy, bawełny i indygo. Do pracy na plantacjach sprowadzali hurtowo Murzynów z Afryki. Nieludzkie warunki doprowadziły do wybuchu powstania przeciwko Francji. Napoleon uznał, że Haiti będzie idealnym miejscem, aby wysłać tam Legiony Dąbrowskiego.
To nie nasza walka
W ten sposób w 1802 roku ponad pięć tysięcy legionistów dotarło statkami na Santo Domingo. Pierwsze tygodnie były dramatyczne. Połowa przybyłych legionistów zmarła na żółtą febrę, a resztę wysłano w bój. Polacy nie palili się do walki. Mimo że wsławili się kilkoma ofiarnymi bitwami, ich morale było fatalne. Bardzo szybko zdali sobie sprawę z tego, co się tu dzieje. Zobaczyli wojnę o kształcie, którego nie znali. Mordowanie mężczyzn, kobiet i dzieci, rzucanie czarnoskórych psom na pożarcie, gwałty i okrutne tortury. Zdali sobie sprawę z tego, że lokalna społeczność była brutalnie wyzyskiwana, dlatego walczyła o swoją wolność i niepodległość. Robili dokładnie to, co mieli zamiar zrobić Polacy dołączający do armii Napoleona.
Polacy zaczęli identyfikować się z powstańcami. Coraz więcej legionistów dezerterowało i dołączało do czarnoskórych powstańców. Nie wiadomo, ile osób tak postąpiło, nie ma na ten temat żadnych konkretnych danych czy szczegółowych wspomnień legionistów. Łącznie, jak wylicza w swojej pracy historyk i znawca tematu, Jan Pachoński, było to prawdopodobnie niecałe czterysta osób.
Szala zwycięstwa zaczęła z czasem przechylać się na stronę Haitańczyków, którzy w końcu wygrywają powstanie i w dniu 1 stycznia 1804 roku ogłaszają niepodległość. W tym samym momencie pojawił się problem – co zrobić z Polakami znajdującymi się na wyspie? Przywódca powstania, Jean-Jacques Dessalines, stwierdza, że należy „Polaków przyjąć za dzieci naszej wyspy i wszystkich naturalizować, którzy z nami pozostać zechcą”, dając tym samym im możliwość osiedlenia się na Haiti. Skorzystało z tego około 500 Polaków, którzy w kilku grupach rozlali się po całej wyspie. Osiedlili się w kilku miejscach: Fond des Blanc, Fond Blanc, Port Salut, Roche-a-Bateau… Jednak najbardziej znanym miejscem, które Polacy założyli na Haiti, jest znajdująca się około 50 kilometrów od stolicy kraju wioska Cazale.
Wioska Cazale, czyli „Dom Zalewskiego”
Do Cazale ruszam ze stolicy Haiti, Port-au-Prince. Sytuacja jest tu dramatyczna, od lat trwa wojna domowa. Przyleciałem akurat w momencie, kiedy walki niby ustały. Tymczasem chwilę po moim przyjeździe wybuchły największe starcia od lat. Siedziałem w hotelu i czekałem na transport, nie mogąc na początku wyjść nawet po wodę czy coś do jedzenia. W końcu udało się – znalazłem kierowcę, który podjął się misji przewiezienia mnie do Cazale. Aby tam dojechać, należy udać się do miasteczka Cabaret (jest do niego droga), a stamtąd przejażdżką w góry, bezpośrednio do Cazale (tutaj drogi już nie ma).
Po dłużącej się i niewygodnej trasie oraz po wzniesieniu się na wysokość 500 metrów nad poziom morza docieramy do Cazale. Wieś jest ulicówką ciągnącą się na wiele kilometrów w stronę gór. Nikt nie wie, jaką ma powierzchnię ani ile ludzi tutaj mieszka. W ciągu ostatnich lat napłynęła tu masa mieszkańców z okolic stolicy. Uciekają przed wojną. Lokalni mówią, że Cazale jest nie większe niż 20 tysięcy osób. Dla porównania, istniejący kiedyś Główny Urząd Statystyczny Haiti wyliczył, że liczba mieszkańców Cazale wynosiła w 2015 roku 2620 osób. Nie ma tu zbyt wiele. Wydeptana ścieżka ciągnąca się wzdłuż rzeki, po obu jej stronach ciągnące się ubogie chatki. Na środku wsi most, przy nim mały bazarek, przy którym można kupić mango, papierosy, colę, czy podpiąć się do powerbanka, aby naładować telefon. Elektryczności praktycznie nie ma. Jest kilkanaście chat bogatszych osób oraz organizacji, które mają panele solarne na dachu. Do tego znajdziemy tu kościół, trochę organizacji charytatywnych udostępniających wodę czy leki, szkołę oraz kilka sklepów.

Docieram do Roobensa, człowieka, który obiecał przyjąć mnie u siebie. Roobens jest dyrektorem szkoły w Cazale. To prywatna placówka finansowana przez darczyńców, która stała się lokalnym centrum życia. Trzeba zaznaczyć, że Cazale jest odcięta od świata. Z jednej strony to błogosławieństwo. Rzadko kiedy dochodzą tu przemoc i zawirowania ze stolicy. Z drugiej strony to jednak przekleństwo – biedne i pozbawione gospodarki Haiti jedynie w miastach oferuje jakiś dostęp do edukacji i usług. Powoduje to, że połowa populacji Haiti nie potrafi czytać ani pisać. W całym kraju zaledwie połowa dzieci chodzi do szkoły. Na prowincji często nie chodzi nikt, bo nie ma gdzie.

W Cazale na szczęście jest miejsce, w którym najmłodsi mogą się edukować. Wierzę, że szkoła jest idealnym miejscem na poszukiwania polskich śladów. Jednak są one bardzo ciężkie. Z wyprzedzeniem szukałem osób, które będą w stanie opowiedzieć mi o swoich przodkach. Znalazło się zaledwie kilka osób – ksiądz, Roobens oraz kilku starszych mieszkańców.
„Nazwa Cazale, bo początkowo wieś nazywała się Kay Zalewski – mówi mi jeden z mieszkańców, młody, dobrze zbudowany Haitańczyk. – Kay, czyli po kreolsku dom. Znaczyło to Dom Zalewskiego. Pewnie od najwyżej postawionego wojskowego, który tu zamieszkał”.
Z czasem zaczęto mieć problemy z wymawianiem pełnej nazwy, więc skrócono ją do Kayzal, a dzisiaj jest po prostu Cazale. Nikt już nie pamięta, dlaczego. Jak się później okaże, skracanie polskich nazw było bardzo powszechne.
„Jesteśmy połączeni historycznie z Polską, ale ta więź zanika – mówi ojciec Pascal, którego odwiedzam w kościółku na środku wsi. ‒ Nie znamy języka polskiego, wspomnienia przekazywaliśmy sobie tylko ustnie, przez co prawie ich nie znamy, zanika wszystko. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu można było spotkać polskie nazwiska, ale i te uległy skróceniu, bo tak wygodniej. Mieliśmy Potockich, którzy stali się Poto, mieliśmy Belnowskich, obecnie Belno. La Polonia, czyli Polacy na Haiti, to niesamowita historia, ale życie toczy się dalej. Dla młodego pokolenia stało się to tylko ciekawostką: „Mam polskie korzenie? Świetnie, ale życie jest tu i teraz” – próbuje wytłumaczyć sposób myślenia świeżego pokolenia nastolatków.
I chyba faktycznie coś w tym jest. Spacerując po Cazale zaczepiają mnie ludzie, głównie starsi, którzy mówią, że też są Polakami. Ale nic o tej Polsce potrafić nie powiedzą. Nie ma się co dziwić. Połowa ludzi tutaj nie potrafi czytać ani pisać. Nie wskażą Polski na mapie. Wielu z nich myśli, że to kraj w Afryce, w którym złapali jego przodków, aby wysłać ich na plantację.
Lekcje języka polskiego
A młodzi? Oni zdają się nie być tym w ogóle zainteresowani. Tutaj króluje proza życia. Zje się coś z drzew, jest masa mango czy bananów, potem można się bawić, psocić z innymi rówieśnikami, kąpać się cały dzień w przepływającej przez wieś rzece… Młodym nie zależy na kultywowaniu polskości i rozpamiętywaniu przeszłości. Bo po co im to? Robią to wtedy, kiedy pojawią się przyjezdni, les blanc, i można coś porobić, aby zabić nudę i zaspokoić ciekawość, która ożywa zawsze wtedy, kiedy do wioski zachodzi przybysz z innego świata.
Z małym wyjątkiem. W Roobensowskiej szkole prowadzone są lekcje języka polskiego. W ramach współpracy z ORPEG (Ośrodek Rozwoju Polskiej Edukacji za Granicą), raz w tygodniu odbywają się godzinne lekcje języka polskiego. Kilkunastu uczniów uczy się polskich zwrotów. „To jest mój kuzyn”, „To jest mój dziadek”, „To jest moja ciocia”, „Cześć, jak się masz?” – to naturalne zwroty, które rozbrzmiewają nad cazalską szkołą.
Po co dzieciaki uczą się języka polskiego? Niektórzy z ciekawości, niektórzy tak po prostu. Inni dlatego, bo jest to jakieś zajęcie. Jedni robią to z zaangażowaniem, inni nie. Myślę, że może kilka osób nauczy się mówić po polsku. I myślę, że taka umiejętność może się tu przydać. Czy to do pisania maili z polskimi organizacjami, czy do oprowadzania polskich turystów, którzy zjawią się tu kiedyś, kiedy wojna ustanie. Może.
„Wierzymy, że jesteśmy potomkami Polaków, którzy osiedlili się w Cazale – mówi mi Roobens – i czujemy ogromną dumę, widząc dzieciaki uczące się języka polskiego”. Oprowadza mnie po szkole. Uczy się tutaj kilkuset uczniów. Odpowiednik podstawówki i gimnazjum. Oraz odpowiednik zawodówek, bo starsi, często młodzi dorośli, mogą się tutaj nauczyć podstaw elektryki, kładzenia płytek czy uprawy roślin. Z taką wiedzą może uda im się wyrwać z biedy. Co więcej, w szkole każdy uczeń dostaje codziennie posiłek. Makaron z sosem lub ryż z fasolową polewką. W kraju, gdzie większość populacji głoduje, to wyjątkowy luksus.
Historia się zatarła
Moje dni w Cazale mijają, leci dzień za dniem, a materiałów o Polakach zbieram tyle, co nic. Nikt nie jest w stanie powiedzieć mi czegoś więcej. Śmiało można powiedzieć, że polska historia w Cazale zatarła się. Pozostają ogólniki, z których można skleić jakąś opowieść.
Historia Polaków po osiedleniu w Cazale skupiała się na ciężkiej pracy. Wybudowali chaty, przy dużym wyolbrzymieniu kojarzone z polskimi dworkami. Nauczyli się sadzić banany, platany i inne lokalne rośliny. Wzięli za żony czarnoskóre Haitanki, które urodziły im dzieci. Proza życia. Ciężka praca i odpoczynek. Polacy pracowali, a kobiety wychowywały dzieci. Po kreolsku. Zmęczony ojciec nie miał siły, a może i chęci na to, aby po pracy uczyć dzieciaki języka polskiego. Z tego powodu język ten zatarł się błyskawicznie. Z każdym kolejnym pokoleniem Polacy stawali się coraz bardziej czarni i coraz bardziej lokalni. Pozostały jednak wspomnienia, opowieści dziadków, jakieś rysunki czy święte obrazki. Jednak i na nie przyszła pora.
Represje
W 1957 roku do władzy w Haiti doszedł czarnoskóry nacjonalista, François Duvalier. Rządził w sposób dyktatorski, a kraj pogrążył się w kryzysie. Miał wielu przeciwników, dlatego powołał tajną policję, która z czasem stała się szwadronem śmierci, terroryzującym społeczeństwo. Gdy kryzys w kraju był ogromny i nie było na nic pieniędzy, rozpoczęło się poszukiwanie winnego. Duvalier zaczął głosić hasła, że prawdziwy Haitańczyk to czarny Haitańczyk, i nawoływał do represji na osobach innego koloru skóry. W kraju doszło przez to do represji na mulatach, w tym na potomkach legionistów Dąbrowskiego.
27 marca 1969 roku szwadrony prezydenta dotarły do Cazale. Ciężko znaleźć rodzinę, która w żaden sposób nie ucierpiała w tych dniach. Gwałty, palenie chałup, rabunki, morderstwa. Łącznie ofiarą szwadronów padły dwadzieścia trzy osoby.
– Pewnego dnia przybyli tutaj na dzień dobry – mówi mi Olivier, jeden ze starych mieszkańców wioski, używając co chwila zwrotu „my Polacy” – przybyli ludzie Duvaliera, aby nas wymordować. Tylko za to, że kiedyś postanowiliśmy stanąć po stronie słabszych i pomogliśmy powstańcom. Dlatego zaczęli nas prześladować – kończy krótką opowieść o tym, dlaczego ich, Polaków, zaczęto prześladować na Haiti.
Zniszczone pamiątki
O tragedii we wsi przypomina pomnik postawiony w sercu Cazale. Incydent przyniósł nie tylko ofiary śmiertelne, spowodował również zatarcie polskości. Chcąc zataić swoje obce pochodzenie, mieszkańcy Cazale zniszczyli nieliczne, pozostałe po przodkach pamiątki, jakieś nieliczne zdjęcia, obrazki, archiwalia. Ostała się tylko Matka Boska Częstochowska, wystawiona w kaplicy przed kościołem. Warto poświęcić jej kilka słów.
Mimo że historia legionów polskich na Haiti zatarła się, faktem jest, że wielu Polaków przybyło na wyspę z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej. Z czasem zauważyli to sami Haitańczycy, którzy, wierząc w voodoo, przywiązywali wielką uwagę do duchowych postaci. Wierzą, że w swoich ceremoniach objawiła im się Matka Boska Częstochowska, która wyjaśniła im, że jest personifikacją Ezuli Dator, potężnego ducha voodoo. W ten sposób częstochowska Bogurodzica nabrała haitańskich kształtów. Dwie blizny zamieniły się w zdobyte podczas powstania niewolników trzy blizny, a trzymany na rękach Jezus zamienił się w dziewczynkę. Ezuli Dator stała się patronką miłości i symbolem piękna. Z czasem kapłani voodoo odkryli jednak, że Ezuli potrafi objawiać się pełna złości i niechęci do mężczyzn. Z tego powodu stała się również patronką kobiet doświadczających przemocy domowej oraz prostytutek.

Codzienne życie
Życie w Cazale po represjach szybko zaczęło toczyć się dalej. Mijały kolejne lata. Les Polonais, bo tak mówią na Polonię na Haiti, uprawiali ziemię lub schodzili do rzeki. To dzisiaj największy pracodawca w Cazale. Daje wodę. Daje chłód. I daje pracę. Kamienie, które regularnie przynosi pędzący nurt, są tutaj uznanym budulcem. Każdy mur, większość chat i ścieżek jest zrobiona z tych kamieni. Każdego dnia dziesiątki cazalczyków brodzą w wodzie i wybierają najlepsze kamienie. Znoszą je potem na brzeg, każdy na swoją własną kupkę. I łupią. W pocie czoła walą w nie młotkami, aby nadać im jak najlepsze kształty.
Wizyta w Cazale to nieustanne dźwięczenie młotków, które słychać czasem z każdej strony. Układanie, uderzanie, podbijanie, ukuwanie. Dźwięk młotków jest tu równie naturalny, jak śpiew ptaków. Kamienie o ceglanym kształcie posłużą do budowy murów i ścian. Z mniejszych usypie się ścieżki, a powstały podczas obróbki pył dosypie się do cementu. Jako że na Haiti nie produkuje się prawie niczego, po kamienie potrafią przyjechać do Cazale nawet i ciężarówki z najbliższego miasta, Cabaret.
Kto nie zajmuje się kamieniami, udaje rolnika. Statystyki są bezlitosne. Ziemie Haiti są w dużej mierze nieurodzajne. 70% Haitańczyków to rolnicy, jednak większość z nich posiada ziemie, której plony są niewystarczające do wykarmienia rodziny. Lata temu Francuzi wyjałowili glebę, z czym Haitańczycy do dzisiaj nie potrafią sobie poradzić. Kolonizatorzy postanowili ściąć wszystkie drzewa, by budować z nich kolonijne miasta. W ten sposób Haiti wyschło. Dosłownie. Ziemia pozbawiona drzew zaczęła usychać, w znacznej części kraju jest twarda jak kamień. Potrzeba zalesienia i stworzenia irygacji to jedne z najtrudniejszych i najbardziej oczywistych zadań czekających ten kraj. Ale nie ma na to pieniędzy. Projekty są, nic się jednak nie dzieje.
Z wyjątkiem Cazale, w którym dobrzy ludzie sami wzięli się za ten problem. Już lata temu część zaradnych mieszkańców oddolnie zaczęła sadzić drzewa i rośliny. Z tego powodu Cazale to zielona oaza Haiti. Gdzie nie spojrzeć, tam roślinność, którą można się pożywić. Wielkie drzewa, masa bananowców, trawa… Oraz mango. Cazale ugina się pod ciężarem mango. To rosnące na olbrzymich drzewach, sycące i smaczne owoce, które są jednym z symboli Haiti. Ale kraj na tym symbolu nie zarabia. Na haitańskich mango zarabiają ich bogatsi sąsiedzi, którzy po dziś dzień drenują lokalną gospodarkę.
Cień nadziei
Mój wyjazd do Haiti kończy się bardzo szybko. Nim zdążyłem się rozgościć, nadeszła pora powrotu. Ledwie wyjeżdżam z kraju. Wojna domowa w szczytowym momencie, nie ma jak jechać, na krótkiej trasie koczujemy całą noc, żeby móc dojechać do stolicy. A tam okazuje się, że nie ma jak opuścić kraju, wszystkie granice zamknięte. Udaje się opłacić awionetkę, aby przelecieć w niecałe 40 minut na najbliższe lotnisko w Dominikanie. Jak dobrze, że miałem poduszkę finansową na czarną godzinę…
Po lądowaniu wychodzę przed budynek lotniska, palę papierosa. I myślę. Przeraża mnie to, jak tragiczna jest sytuacja na Haiti. Nie widzę możliwości poprawy sytuacji ludzi, którzy tam mieszkają. Martwi mnie również to, jak mało materiału udało mi się zebrać. Wyprawa życia, a prawie nic nienagrane. Nie wiedziałem wtedy, że to nic złego. Dokumenty o Haiti, jakie przygotowałem po powrocie do Polski, miały świetną oglądalność, a mnie mogła zalać fala dumy, kiedy widziałem swój film na liście hitów YouTube.pl, zaraz obok Darii Zawiałow i Dawida Podsiadło.
Na bazie popularności dokumentów stało się coś pięknego – kilkuset Polaków dołączyło do akcji finansowania posiłków dla dzieci w Cazale, czyniąc okolicę szkoły trochę bardziej odporną na perspektywę głodowania. A co więcej, ponad 1000 osób zrzuciło się na dokończenie budowy szkoły, która od lat na to czekała. Mimo że budowa jeszcze się nie zakończyła, a prace są mniej więcej w połowie, Roobens nie traci dobrego humoru. Do Haiti weszła właśnie misja stabilizacyjna ONZ. Sądzi, że może uda się zwalczyć rywalizujące ze sobą grupy i wojna w końcu się skończy. A wtedy znowu powinny pojawić się materiały budowlane, których zakup pozwoli ukończyć budowę. A nad słonecznym Haiti w końcu wyjdzie słońce.
Mateusz Jakubowski, Polonika nr 305, listopad/grudzień 2024.