Polonia w Urugwaju
Kontynuujemy naszą serię artykułów dotyczącą dawnej polskiej emigracji, którą poznajemy razem z twórcą vloga „Śladami Polonii”, Mateuszem Jakubowskim. W poprzednich numerach „Poloniki” wybraliśmy się do Brazylii, Turcji oraz na Haiti. W tym numerze odwiedzimy Urugwaj.
Urugwaj to prawdziwy unikat. Podczas gdy większości ludzi Ameryka Południowa może kojarzyć się z górami i wysokością, ten kraj pokrywają lekko falujące niziny, a najwyższy szczyt ma zaledwie kilkaset metrów. Region ten był kolonizowany przez Hiszpanów dopiero na początku XVII wieku, mimo że tereny te odkryto sto lat wcześniej. Skąd ta opieszałość? Bo nie ma tu bogactw naturalnych. Urugwaj uzyskał niepodległość w 1828 roku, walcząc wcześniej z kolonistami i swoimi większymi sąsiadami.

Emigracja Polaków
Urugwaj nigdy nie był dużym centrum emigracji Polaków. Podczas tzw. „gorączki brazylijskiej” setki tysięcy Polaków wyruszyło do Brazylii, która potrzebowała i ściągała na swoje tereny rolników. W następnej kolejności były to inne rolnicze kraje: Argentyna lub Paragwaj, które również zachęcały do przyjazdu polskich chłopów. Urugwaj, nie będąc krajem rolniczym, nie miał takiej potrzeby. Z tego powodu niewielka polska emigracja do Urugwaju była w przeważającej mierze emigracją inteligencką. Znaczną jej część stanowili lekarze, wydawcy, inżynierowie, profesorowie, literaci, architekci, chemicy i botanicy.
Pierwsza, nieduża fala emigracji Polaków nastąpiła po nieudanym powstaniu styczniowym. Druga, właściwa, miała miejsce w dwudziestoleciu międzywojennym. W 1937 roku, kiedy to Syndykat Emigracyjny (przedsiębiorstwo organizujące wyjazdy) wydał w Polsce broszurkę „Wiadomości o Urugwaju dla użytku wychodźców”, ilość Polaków w Urugwaju szacowana była na około 6 tysięcy.
Zatarte polskie ślady
Większość przybyłych do Urugwaju Polaków pochodziła z okolic Krakowa i Wadowic. Na miejscu bardzo szybko zaczęli się organizować. Utworzyli w stolicy kraju, Montevideo, towarzystwo polskie, chcąc skupić wszystkich w jednej grupie. Równie szybko jednak, narodowym zwyczajem, Polacy pokłócili się ze sobą (na jednym z pierwszych spotkań!), przez co chwilę później powstało drugie, konkurencyjne towarzystwo polskie, a za nim kolejne.
Ksiądz Teodor Kubina, który odwiedził Urugwaj w 1934 roku, stwierdził, że mieszka tam kilka tysięcy Polaków, którzy posiadają łącznie trzy towarzystwa polskie, które „toczą namiętną walkę między sobą, wskutek czego kolonia jest rozbita”. Bardzo szybko konflikty te przełożyły się na ogólną sytuację naszych rodaków w Urugwaju. Polacy przestali się ze sobą spotykać, a kultywacja ojczyzny i tradycji szybko zaczęła odchodzić w niepamięć. Niedługo później nowe polskie pokolenia, urodzone już na urugwajskiej ziemi, przestały mówić po polsku, biorąc język hiszpański za swój ojczysty. Pozostawały już tylko małe ślady, które z biegiem kolejnych dziesięcioleci zacierały się coraz bardziej. A to zlikwidowano polskie towarzystwo, najpierw jedno, potem drugie, a to zdjęto tablicę pamiątkową i zaprzestano corocznych spotkań polonijnych. Tym samym przedstawiciele polonii urugwajskiej stali się Urugwajczykami.

Smak pierogów
Szukając Polonii miałem w Urugwaju spore problemy. Organizacje, instytucje, młodsze pokolenia o polskich korzeniach – wszyscy, którzy mogli mi pomóc – wiedzieli bardzo niewiele. Jedną z takich osób była Ana Laura Dorta Goralczyk. W krajach hiszpańskojęzycznych dzieci otrzymują dwa nazwiska – po matce i po ojcu. Jej dziadek, Góralczyk, był Polakiem i przybył do Urugwaju w 1927 roku. Działał w powołanym przez Polaków Towarzystwie Polskim im. Józefa Piłsudskiego. Ona sama natomiast wywodzi się z pierwszego pokolenia w jej rodzinie, które w pełni się zasymilowało. Tata Laury mówił jeszcze po polsku. Ona w wieku czterdziestu lat nie mówi już w ogóle. Przyznała, że w jej domu kultywowano polskie tradycje, jednak nie zwracała na to szczególnej uwagi. „Ale pierogi! Uwielbiałam, jak lepiliśmy je całą rodziną” – to jedyne ciepłe wspomnienie, jakie przywołała w naszej rozmowie.
Podobnie wypowiada się Diego Stasieniuk, 46-letni fotograf, z którym spotykam się w centrum Montevideo. „Uwielbiam pierogi!” – odpowiada od razu na pytanie o polską kuchnię. „W moim domu, kiedy żyli dziadkowie, robiliśmy turniej z jedzenia pierogów” – opowiada. Najpierw robili je na czas, kto zrobi najwięcej. Potem urządzali zawody: kto zje więcej, ten wygrywa. „Niestety, dzisiaj cała rodzina już nie kontynuuje tej tradycji” –mówi ze smutkiem. „Ale próbowałem zrobić i robię do dzisiaj pierogi, mając w pamięci ich dawny smak. Myślę, że wychodzą mi dobre. No, chociaż gdybym pojechał do Polski i powiedział na głos, że to są polskie pierogi… to bym dostał w zęby!” – śmieje się, dodając, że wtedy oficjalnie można by ogłosić, że zginął dla polskich pierogów.

Papieski krzyż
Jak powiedział mi Diego, w Montevideo żyje sporo ludzi o polskim pochodzeniu, ale już w pełni zasymilowanych. Ciężko znaleźć tu kogoś, kto porozmawia ze mną po polsku. Jednak mimo to widać polskie symbole. Siedzimy niedaleko jednego z nich. Ale co to za symbol! Wywołał aferę, którą przed latami żył cały Urugwaj. Wszystkiemu winna była pielgrzymka Jana Pawła II do Urugwaju, a mówiąc dokładniej, ogromny krzyż, jaki ustawiono w sercu miasta, przy Tres Cruces, w miejscu, w którym 1 kwietnia 1987 roku Papież odprawił mszę dla około 150 tysięcy osób. Urugwaj jest laickim krajem, z czego jest bardzo dumny, chwaląc się światu, że nikt nie narzuca tu nikomu wiary ani jakiejkolwiek ideologii. Nie ma tu nawet Bożego Narodzenia ani Wielkanocy, która przemianowana została na Tydzień Turystyki. W urzędach nie widać krzyży, ulice nie mają nazw świętych, a nauczyciel może tu stracić pracę za samo zachęcenie ucznia do sięgnięcia po Biblię.
Po mszy, na pamiątkę wizyty Papieża, ustawiono trzydziestometrowy krzyż. Awantura wybuchła natychmiast po wyjeździe Jana Pawła II z Urugwaju. Na temat krzyża debatowano w mediach, sklepach i w urugwajskich domach. Bo w kraju wyznającym zasadę świeckości, jak wypowiadali się przeciwnicy jego pozostawienia: „Symbol religii wyznawanej przez część społeczeństwa nie powinien być wystawiony publicznie i narzucany reszcie ludności”. Ostatecznie krzyż pozostał, co przegłosowali, przy minimalnej różnicy głosów, deputowani. Co więcej, po śmierci Papieża, jego pomnik z parafii Chrystusa Zmartwychwstałego został przeniesiony i usytuowany pod krzyżem, wzbudzając tym samym kolejną debatę na temat świeckości. Krzyż i pomnik stoją do dzisiaj, będąc, jak to jest oficjalnie tłumaczone, symbolem nie tyle religijnym, co historycznym – pamiątką największego zgromadzenia w historii narodu. Tylko podejść do niego się nie da – stoi pośrodku głównego skrzyżowania Montevideo.

Pierwsza Dama z polskimi korzeniami
Mimo trudów z odnalezieniem potomków Polaków mieszkających w Urugwaju, od wielu tygodni planowałem rozmowę z naprawdę poważną osobą w tym kraju, Lucią Topolansky, żoną prezydenta tego kraju. Jej rodzina pochodziła z Polski, z Krakowa. Zastanawiałem się, jak mogę się z nią spotkać. O dziwo, okazało się, że o spotkanie nie będzie wcale tak trudno. Gdy jej asystentka powiedziała o mojej chęci porozmawiania o jej korzeniach, ucieszyła się i stwierdziła, że to świetny pomysł. Niedługo później miałem już zaproszenie do jej domu.
Lucia Topolansky jest jednym z symboli Urugwaju (w latach 2017–2020 pełniła funkcję wiceprezydenta). Od czasu wybuchu I wojny światowej Urugwaj nastawił się na produkcję i eksport towarów do krajów prowadzących wojnę. W efekcie stał się potęgą i najstabilniejszą gospodarką w Ameryce Południowej. Po zakończeniu II wojny światowej gospodarka kraju załamała się. Pędząca inflacja i skrajne pogorszenie warunków życia doprowadziły władze do zwrócenia się ku autorytatyzmowi. Ubóstwo w Urugwaju stało się normą, co pchnęło część osób do utworzenia w 1962 roku partyzantki Ruchu Wyzwolenia Narodowego Tupamaros, którego członkowie uważali, że należy walczyć bronią, a nie słowem. Obrali typowo „janosikowe” metody działania, które budziły sympatię mieszkańców – napadali na banki i organizacje kapitalistyczne, rozdawali zrabowane pieniądze i żywność. Uznano ich więc za głos najbiedniejszych mieszkańców Urugwaju.
José Mujica, mąż Lucii, był jedną z głównych postaci partyzantki. W 1969 roku Lucia rozpoczęła pracę w korporacyjnym banku, w którym odkryła nielegalne operacje finansowe. Poszła z tym do swoich przełożonych, a następnie do mediów. Kazali jej się zamknąć. Wysłuchali ją dopiero partyzanci. Z jej pomocą napadli na siedzibę firmy, z której wynoszą dowody przekrętów finansowych oraz górę pieniędzy. Ich głośna akcja pomaga postawić zarzuty nieuczciwym bankierom. Po tym zdarzeniu Lucia schodzi do podziemi i dołącza do guerillas – partyzantów, którzy z dnia na dzień czują się coraz pewniej. Napadają na międzynarodowe firmy, podpalają siedzibę General Motors. Przejmują stacje radiowe, prowadząc równocześnie programy wsparcia finansowego i przekazywania żywności dla najbiedniejszych mieszkańców. Niedługo później Topolansky i Mujica zostają parą.
W końcu jednak rząd (przy pomocy USA) zwalczył partyzantów. Na początku lat 70. José i Lucia zostają złapani. Osadzono ich w różnych więzieniach. Byli torturowani, spędzili w więzieniu prawie 15 lat, aż do amnestii politycznej w 1985 roku. Wtedy to partyzantka zamieniła się w partię polityczną i włączyła w odbudowę kraju. Lucia została senatorem, a José Mujica kolejno: deputowanym, senatorem i ministrem, a w 2009 roku wygrał wybory prezydenckie. W międzyczasie para wzięła ślub – w 2005 roku.
José Mujica był prezydentem Urugwaju w latach 2010–2015 i dał się poznać jako niezwykle skromny człowiek. Aż 90% wypłaty prezydenckiej przekazywał na cele charytatywne. Nie wyraził zgody na przenosiny do pałacu prezydenckiego, uznając, że jest rolnikiem, ma dom i pole, którym musi się zająć. Zyskał sobie przydomek najbiedniejszego prezydenta świata, rządząc państwem i prowadząc równocześnie gospodarstwo ze swojego skromnego domku pod miastem.
Wizyta u prezydenckiej pary
Do tego właśnie domku wyruszam z Montevideo. Wyjeżdżamy z miasta. Po kilkunastu minutach spędzonych na drodze krajowej nr 1 zjeżdżamy na szutrówkę. Puszczam taksówkarza i idę przed siebie kilkadziesiąt metrów. Dochodzę do małej barakobudki, z której wychodzi policjant i pyta, czego tu szukam. Tłumaczę, że jestem umówiony na spotkanie. Mundurowy wykonuje telefon i zaprasza mnie do budki. Muszę poczekać, prezydentowa nie jest gotowa, a José Mujica wyszedł w pole.
Siedzimy z policjantem w baraku i palimy papierosy. Budynek przypomina pomieszczenie socjalne na budowie lub też stróżówkę parkingu z lat 90. w Polsce. Ciasno, plastikowe, białe siedzenia, mały telewizor kineskopowy w rogu, wszystko przesiąknięte dymem papierosowym. Policjant częstuje mnie yerba mate. Opowiada o swojej rodzinie – ma włoskie korzenie, podobnie jak jedna trzecia mieszkańców Urugwaju. Włosi byli główną nacją, która zaludniła niepodległy Urugwaj.
Za starymi oknami praży słońce, zużyty wiatrak zapewnia nam trochę chłodu. W pewnym momencie drzwi do baraku otwierają się i wchodzi do nas prezydent. W dziurawej, rozpiętej koszuli. Ręce ma ubrudzone ziemią, czarne paznokcie. Przetarte dresowe spodnie i kroksy na nogach. Oto José Mujica. Siada na zniszczonym krześle, bierze ze stołu bletkę i tytoń, skręca sobie papierosa. Żadnego przywitania. Siedzę i przyglądam się jednemu z najbardziej lubianych prezydentów świata. Cieszy mnie ta abstrakcyjna sytuacja. „To będziecie rozmawiać o polskich korzeniach…” – mówi w końcu, bardzo powoli, zaciągając się papierosem i robiąc duże przerwy. Pokiwał głową, zaciągając się jeszcze raz. I jeszcze raz. Cieszył się, że od dłuższego czasu pogoda bardzo dopisuje. Przyznał, że jego korzenie (baskijsko-włoskie) są zupełnie inne od polskich. Krótką pogawędkę przerywa nam policjant, mówiąc, że Pani Prezydentowa czeka w ogrodzie.
Potomkini polskich emigrantów
„Tak, pochodzę z Polski. Z Krakowa, dawnej polskiej stolicy – zaczęła moja gospodyni po krótkim powitaniu. – Wiem, że moje nazwisko jest od topoli, drzewa. Tutaj nazywa się ono alamo” – mówi, dodając, że jest Topolansky, chociaż powinna być Topolanska. „W Urugwaju nie ma odmian nazwiska, dlatego jest jak jest, niepoprawnie, patrząc na polską odmianę, ale poprawnie tutaj”.
Okazuje się, że jest nieźle zorientowana w historii Polski oraz swojej rodziny. Topolańscy mieszkali w Krakowie (znalazła tam jeszcze siedem rodzin o tym nazwisku), ale Polska była wtedy pod zaborami, dlatego wyruszyli w bogatsze rejony za pracą. W ten sposób dziadek Lucii urodził się w Budapeszcie. Tułaczka trwała dalej, po drodze był jeszcze Wiedeń, a potem decyzja o opuszczeniu kontynentu. Dziadek Lucii, już jako dorosły człowiek, dotarł do Urugwaju, gdzie budował wiatraki dla niemieckiej firmy. Po roku poznał tam kobietę, lokalną mieszkankę, Hiszpankę z pochodzenia (jej przodkowie przybyli tu w czasach podboju). Wkrótce wzięli ślub i spłodzili dzieci. Dzisiaj Topolańscy są naprawdę dużą rodziną. Większa jej część mieszka w Urugwaju, ale niektórzy wyjechali. Do Hiszpanii, Australii, nawet do RPA.
„Nigdy nie udało mi się dokładnie ustalić, co było konkretnym powodem, że dziadek wyjechał z Polski – słyszę z ust prezydentowej, która po chwili dodaje: – Sytuacja polityczna, to oczywiste”. Wyjechał tak samo, jak setki tysięcy innych Polaków. „Polska wielokrotnie była okrutnie pustoszona i podbijana przez inne państwa. Niemcy i Rosjanie są zawsze łasi na terytoria. Mimo że nie mieszkałam nigdy w Polsce, boli mnie to. To chyba jakiś taki wewnętrzny gen, który mam. Mam coś w swoim DNA, że czuję przynależność do Polski i mimo że mieszkam w Urugwaju, mówię po hiszpańsku i nie byłam w kraju, z którego pochodzę, to zawsze miałam to poczucie przynależności. Moje rodzeństwo rozumie to, ma dokładnie to samo” – mówi Pani Prezydentowa.

Demokracja najlepszym wynalazkiem
Rozmawiamy trochę o moim przyjeździe i wrażeniach z Urugwaju, zanim przechodzimy do tematów współczesnych. Głaszczę psa, typowego, podwórkowego burka. Co chwila podbiega do nas jeden z czterech psów pary prezydenckiej. „To Łajka. Jak ten pies, co poleciał w kosmos – słyszę, podczas gdy pies leży na plecach i każe głaskać się po brzuszku: – Staram się śledzić sytuację w Polsce i być na bieżąco. Trochę smucą mnie niektóre tematy. Widziałam wielką dyskusję w Polsce na temat aborcji. Jestem lewicowa, smuci, że Polska idzie tak bardzo na prawo i angażuje się w spory”. Odpowiadam, że w rzeczywistości młode pokolenie w dużej mierze nie angażuje się, ma w nosie historię, nie angażuje się politycznie, myśli bardziej o sobie i tym, co jest teraz.
Nie czekałem długo na odpowiedź. „Kiedyś walczyliśmy, bo była potrzeba. Świat był inny. Kraje walczyły o niepodległość, o wolność, były wojny i dyktatury. Wiedzieliśmy, o co walczymy. O wolność i przyszłość dla siebie i dla nowych pokoleń. Dzisiaj młodzi muszą wziąć własne sztandary w dłoń, nie mogą wziąć naszych. Co to będą za sztandary? To oni muszą je znaleźć. Teraz wszystko wygląda inaczej. Jest technologia, świat jest otwarty, można przez internet mieć znajomych praktycznie na całym świecie. Wojny zaczną się chyba toczyć wkrótce za pomocą komputerów, będzie mniej strzelania. Dużo się dzieje. Są zmiany klimatyczne, jest ogromny konsumpcjonizm, który staje się czymś zniewalającym. Będzie inaczej” – zamyśla się moja rozmówczyni.
„Jak będzie?” – dopytuję. „Inaczej. Wierzę, że młodzi znajdą inny sposób na uprawianie polityki niż ten, jaki znamy. Pamiętajmy jednak, że demokracja jest najlepszym wynalazkiem. W demokracji zwykli ludzie, robotnik czy pracownik zdają sobie sprawę, jak wygląda świat, wiedzą, że mają prawa. Wiedzą, że mogą się jednoczyć i organizować z innymi. Rządzący światem i pieniądzem mogą natomiast żyć z demokracją lub bez niej. I na to należy uważać”.
Być szczęśliwym
Słońce zachodzi za malutką chmurą. Nastaje moment ciszy, który przerywa po chwili pani Topolansky: „Młodzi są dzisiaj dużo bardziej świadomi. Zdają sobie sprawę z dużo większej ilości rzeczy. Myślą o rzeczach, o których my nigdy nie musieliśmy. Będzie lepiej – mówi niepewnie. – Ale co to w sumie znaczy lepiej? – zastanawia się. – Spójrzmy chociażby na Afrykę. Czego by nie mówić, historycznie ten kontynent cały czas idzie do przodu i z roku na rok rozwija się. Idzie drogą dawnej Azji, powoli do przodu. A Azja zrobiła gigantyczny skok. I co? I ma dzisiaj więcej pytań niż odpowiedzi. Chiny zrobiły gigantyczny skok, ale czy Chińczycy są szczęśliwi? Japończycy mają świetnie rozwinięty kraj. I nie, nie są szczęśliwi. Żyją w ciągłym stresie. A jak chcesz zobaczyć człowieka, który jest uśmiechnięty, to rozejrzyj się po tych biednych krajach w Afryce – kończy wątek moja rozmówczyni. – Hmm, może to o to w tym wszystkim chodzi…”.
Powrót do polskich korzeni
Kilka miesięcy później wracam do Polski. No, trochę się zasiedziałem w tej Południowej Ameryce. Kolejne tygodnie zlatują mi na pracy i montowaniu wieczorami przywiezionego z wyjazdu materiału. Tworzę odcinki na kanał. W pewnym momencie mój telefon wibruje. To Ana Laura Goralczyk. Nagrała mi wiadomość głosową (bo w Ameryce Południowej nikt nie pisze wiadomości). Mówi, że zastanawiała się dużo na temat swojej rodziny i pochodzenia. Myśli, żeby pouczyć się trochę języka polskiego. Pyta, czy mogę jej polecić jakąś stronę internetową do nauki.
Mateusz Jakubowski, Polonika nr 306, styczeń/luty 2025.