Śnieżne święta w Wiedniu
O wyróżnieniu Bene Merito, znaczeniu tradycji i magii świąt rozmawiamy z dr. Jakubem Forst-Battaglią, historykiem, dyplomatą, częstym gościem uniwersytetów i instytutów naukowych Europy Środkowej, promotorem kultury polskiej w Austrii.
W mijającym roku, podobnie jak w latach poprzednich, był Pan niezmiernie aktywny w dziedzinie promocji kultury i historii Polski. Dawał Pan odczyty m.in. we wrocławskim Ossolineum, uczelniach Krakowa, Rzeszowa czy Opola. Za swe wieloletnie wysiłki na tym polu został Pan w styczniu 2024 r. uhonorowany odznaczeniem Bene Merito, przyznawanym przez polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych „w uznaniu zasług na rzecz działalności, wzmacniającej pozycję Polski na arenie międzynarodowej“. Czym jest dla Pana to wyjątkowe wyróżnienie?
– Rzeczywiście w 2023 r. podróżowałem sporo po Polsce, odwiedzając uniwersytety w Poznaniu, Toruniu, Warszawie, Gdańsku i Łodzi, z kolei w tym roku prowadziłem odczyty w Krakowie, Opolu i Rzeszowie, jak i we wrocławskim Ossolineum, którego rady naukowej jestem członkiem. Był to wyjątkowy czas spotkań ze studentami różnych kierunków, czytelnikami książek, ale też znajomymi i wieloletnimi przyjaciółmi. Odwiedziłem również austriackie placówki, w tym konsulat generalny w Krakowie, jak i biblioteki („Österreich-Bibliotheken”), te małe, ale jakże ważne instytucje informacyjno-kulturalne, działające na terenie Europy środkowej, wschodniej i południowej, których w Polsce jest aż sześć w różnych ośrodkach akademickich. Moje działania zostały w sposób szczególny docenione przez rząd Polski, ale też przez Instytut Polski w Wiedniu.
O zamiarze uhonorowania mnie wyróżnieniem Bene Merito dowiedziałem się dość późno. Przygotowania przebiegały jednak bardzo sprawnie, a podniosła uroczystość odbyła się w ambasadzie polskiej przy Hietzinger Hauptstrasse. Przywiodła mi na myśl sytuację sprzed 30 lat, gdy zostałem odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Zasługi, wręczonym mi przez słynnego Władysława Bartoszewskiego, ówczesnego ambasadora Polski w Austrii, późniejszego ministra spraw zagranicznych RP. Wyraz uznania dla moich skromnych wysiłków na rzecz zacieśniania stosunków polsko-austriackich i promocji polskiej kultury i tradycji na terenie Austrii stanowi dla mnie zarówno zaszczyt, jak i przyjemność. Z tej racji, że kontynuuję niejako naszą rodzinną tradycję, zapoczątkowaną przez mojego dziadka, Ottona, historyka, genealoga, krytyka literackiego i publicysty, promującego polską kulturę w krajach obszaru niemiecko- i francuskojęzycznego. Działalność tę kontynuował następnie mój ojciec, Roger, filolog. Ja z kolei, założoną przez dziadka bibliotekę, z unikatowymi wydaniami literatury polskiej i światowej, przekazałem fundacji Ossolineum z siedzibą w Wiedniu. Fizycznie dołączyła ona do zbiorów Stacji Naukowej Polskiej Akademii Nauk przy Boerhaavegasse.
Pierwsze związki z Ossolineum, wówczas jeszcze we Lwowie, zawarł przed ponad wiekiem mój dziadek. Ja z kolei, początkiem 1974 r. spędziłem we wrocławskiej siedzibie kilka tygodni pod okiem doktora Juzwenko, wówczas adiunkta przy Instytucie Historii, a po przemianach ustrojowych wieloletniego dyrektora tej instytucji i mojego przyjaciela od półwiecza, zbierając materiały do przewodu doktorskiego. Z tej przyczyny wyróżnienie Bene Merito, przyznane do tej pory zaledwie kilku Austriakom, jest dla mnie i mojego rodu niezwykle cenne.

W jaki sposób można uprawiać dyplomację kulturalną, czyli pielęgnować i promować tradycje i zwyczaje świąteczne dzisiaj, w czasach różnorodności kulturowej i wyznaniowej?
– Naturalnie jest to możliwe, należy jednak zawsze dostosować działania do panujących warunków. Zwłaszcza współcześnie, gdy święta Bożego Narodzenia mniej są osadzone w chrześcijańskiej tradycji, a bardziej sprowadzone do święta rodzinnego czy wprost komercyjnego. Przy czym powinniśmy sobie uzmysłowić, że jeszcze dwa wieku temu inaczej świętowano Boże Narodzenie, a tradycje i zwyczaje, o jakich mówimy, na przykład choinka, są z nami zaledwie od XIX wieku. Do Austrii zwyczaj choinki zaprowadziła księżniczka Henrietta Nassau-Weilburg, żona arcyksięcia Karola, począwszy od 1816 r., a tuż przed nią pochodząca z Berlina, a prowadząca słynny salon towarzyski Fanny Arnstein. Dawniej przeważała sama szopka, wymyślona już w XIII wieku przez św. Franciszka z Asyżu. Nie można się zatem dziwić zmianom, powodowanym rozwojem technologicznym, oraz przeobrażeniom społecznym, jakie zachodzą obecnie w obszarze kultywowania tradycji. Wciąż jednak, również dla osób religijnie niezainteresowanych, jest to święto spokoju, wyciszenia, pojednania i przebywania w gronie rodzinnym. Aczkolwiek nierzadko właśnie przy wspólnym stole dochodzi do konfliktów rodzinnych czy osobistych.
Jakub Forst Battaglia fot. archiwum prywatne
Służył Pan długie lata w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Austrii. Czy zdarzało się Panu spędzać święta poza domem? Jak wyglądała oprawa świąteczna na różnych placówkach, jak Madryt, Moskwa, Tallin, Praga i Kijów?
– Zawsze staraliśmy się, by święta spędzić w Wiedniu, choć nie udało nam się to dwukrotnie. Raz w Pradze, początkiem lat 90., kiedy miasto przykryte białym puchem przepięknie się prezentowało w okresie przedświątecznym: liczne targi adwentowe, dekoracje świetlne, mimo że były to pierwsze pokomunistyczne lata. Drugim razem, w stolicy Estonii, Tallinie, w mroźnym i białym krajobrazie. Oprawa Starego Miasta była tam zjawiskowa.
Z kolei w krajach prawosławnych wigilia i święta przypadały 2 tygodnie po naszych, co też miało swój urok. Święta w Moskwie czasów komunizmu to Djed Maroz w otoczeniu choinek i girland, świeckie święto zimy. Mieszkałem niedaleko hotelu Ukraina, typowej wielkiej stalinowskiej budowli, w której znajdował się sklep wielobranżowy „Russkij suwenir“. Tam zaopatrzyłem się w liczne dekoracje świąteczne, które przewiozłem w walizce do Wiednia, m.in. dwie pary światełek choinkowych, z których jedne zepsuły się zaraz po włączeniu, powodując zwarcie instalacji elektrycznej, a drugie… działały bez zarzutu przez kolejne 40 lat.
Dla odmiany święta w Madrycie wyglądały zupełnie inaczej. Panował tam klimat kontynentalny, przez co ośnieżone były tylko szczyty gór na horyzoncie. Był to raczej czas zabawy, pełen wesołości, co dużo wyraźniej widać na przykładzie krajów Ameryki Południowej z licznymi zwyczajami jeszcze z czasów przedchrześcijańskich.
Które ze zwyczajów zaadoptował Pan po założeniu rodziny w swoim domu? Czy różniły się one od tradycji wniesionej przez Pańską małżonkę?
– Okres Adwentu rozpoczynamy zapaleniem pierwszej świeczki na adwentowym wieńcu. W wigilię zawsze pomagałem przy strojeniu drzewka choinkowego. Tę tradycję wyniosłem z domu rodzinnego, gdzie moi rodzice do spółki, a zwłaszcza moja matka, zajmowali się udekorowaniem choinki. Przygotowaniem świąt później kierowała jednak przez wiele lat moja żona oraz, gdy jeszcze żył, mój teść, który jako wdowiec przyjeżdżał do nas z Grazu. Znacznie dawniej, w latach mojej młodości, święta z nami obchodziła żyjąca wtedy jeszcze moja babcia z Krakowa (rodem ze Lwowa), która zwykle spędzała razem z nami jesień i krótko po Nowym Roku wracała do domu do Krakowa.
Kolację wigilijną rozpoczynamy barszczem, przyrządzanym przez moją żonę, która nauczyła się go od mojej mamy. Potem w charakterze przystawki pojawiają się na stole krewetki w sosie, po czym podany jest filet ze świeżej ryby, kupionej na Naschmarkt. A na deser raczymy się zawsze wyśmienitym i aromatycznym tortem pomarańczowym, jaki przyrządza teraz moja córka, czego nauczyła się od swojej babci. Tradycję pasterki zamieniliśmy na odwiedzenie kościoła w pierwszy dzień świąt. Wieczory po Nowym Roku aż do Trzech Króli spędzamy przy zapalonych na choince świeczkach, muzyce i pieśniach. Dbamy o to, by atmosfera świąt była wciąż magiczna i pełna ciepła.
Jaki był świąteczny Wiedeń w czasach Pańskiego dzieciństwa?
– Śnieżny, udekorowany światełkami, z targami adwentowymi, z których najstarszy i najważniejszy mieścił się na Am Hof, gdzie można było nabyć tradycyjne wyroby rzemiosła, czyli autentycznie ręcznie wykonywane i zdobione przedmioty z drewna, które po odwróceniu nie miały metki z napisem made in China. Autentyczne były też zwyczaje, kultywowane w całym regionie alpejskim, np. Krampus. Pamiętam, że mój dziadek miał dość pokaźną kolekcję krampusów, które w naszym rozumieniu nie były diabełkami, lecz pomocnikami św. Mikołaja, którzy ze skromności przybrali taką właśnie formę. Nie są źli czy gniewni, ale surowi i zasadniczo dobrzy, gdyż przynoszą dzieciom prezenty i nawracają je na dobrą drogę. Tradycja ta żywa jest zwłaszcza na terenach wiejskich i w górach.
Według mnie najpiękniej prezentują się korowody krampusów 21 grudnia w Salzburgu. A na wsiach przebrani kolorowo uganiają się za dziewczętami, co ma symbolizować wyganianie złych duchów i przygotowanie drogi dla św. Mikołaja, który już tylko błogosławił.
Jakie ma Pan wspomnienia z domu rodzinnego w dzieciństwie, gdy przygotowywano się do świąt Bożego Narodzenia?
– Do szóstego roku życia mieszkałem w 13. dzielnicy nieopodal Lainzer Garten w willi z ogrodem, w spokojnej okolicy przy Suppégasse. Przez cały grudzień leżał śnieg, zwykle 6 grudnia, na św. Mikołaja, było biało. Można było jeździć w ogrodzie sankami. Boże Narodzenie to był magiczny, wyjątkowy czas, na nadejście którego bardzo się cieszyłem. Obchodziliśmy go wspólnie z dziadkiem i rodzicami. Dozorca mieszkający tuż obok przychodził rozpalić węglem i koksem w piecu na parterze, a ciepło unosiło się na piętro, gdzie mieszkaliśmy.
Jako dziecko nie mogłem uczestniczyć w ubieraniu drzewka, było to zabronione. Choinkę można było zobaczyć dopiero w jej pełnej krasie. Nawet przez dziurkę od klucza nie ośmielałem się podglądać, bo groziło to tym, że choinka zniknie, a zmartwiony aniołek nie przyniesie prezentów. 24 grudnia po południu, gdy już było ciemno, czekaliśmy w pomieszczeniu obok salonu, w którym stała choinka i w którym mieliśmy spożywać kolację wigilijną. Rozbrzmiewał dzwonek, padało pytanie: a kto to nadchodzi? Wtedy otwierały się drzwi i mogłem ujrzeć drzewko, pachnące owocami, przystrojone słodyczami, lampkami i anielskimi włosami. Rozpalone sztuczne ognie dodawały mu atmosfery wyjątkowości. W tym momencie mama intonowała polskie kolędy, takie jak Bóg się rodzi lub Lulajże Jezuniu i naturalnie również słynną Cichą Noc. Następnie składaliśmy sobie życzenia, a spod choinki spoglądały już na nas prezenty.
Będąc jedynym dzieckiem w rodzinie jako pierwszy mogłem podejść do paczuszek. Pamiętam małe czerwone autko, jakie dostałem w wieku 3 lat. Gdy miałem 4 lata, dostałem hulajnogę, a mając pięć lat, rozkładany sklepik zabawkowy z przeróżnymi produktami oraz pierwszy kalendarz adwentowy z malutkimi okienkami, który posiadam do dziś. Takie zabawki produkowano w latach 50.
Następnie mama zapraszała do stołu i jedliśmy potrawy przygotowane nam przez naszą kucharkę. Zwyczajowo był filet z ryby, zupa i deser. Gdy miałem 6 i pół roku, w październiku po powstaniu węgierskim w 1956 r., przeprowadziliśmy się do mieszkania w mieście, do 4. dzielnicy na Möllwaldplatz, tuż przy słynnym Theresianum. Tam mieliśmy gramofon i do wigilii słuchaliśmy pieśni i kolęd. Wtedy dowiedziałem się, że to faktycznie rodzice przygotowywali święta. Pod choinkę dostałem wówczas pierwszą kolejkę elektryczną. O północy mama wychodziła na pasterkę, ja byłem zbyt śpiący i zostawałem z tatą w domu. Zresztą nie wyobrażałem sobie wyjść z ciepłego wnętrza na dziesięcio- czy piętnastostopniowy mróz, gdyż takie temperatury panowały wówczas zimą.
Minęły dekady od tamtych urokliwych świąt. Jakiego roku 2025 życzy Pan światu?
– Światu mogę życzyć jedynie pokoju i stabilności. Rodzinie i wszystkim bliskim oraz Czytelnikom życzę zdrowia, zadowolenia, spełnienia zamierzeń oraz braku większych codziennych problemów.
Rozmawiała Anita Sochacka, Polonika nr 305, listopad/grudzień 2024.