Trzy pokolenia emigrantów

Reprezentujemy trzy pokolenia Polaków na emigracji... Fot. archiwum prywatne

Trzy pokolenia emigrantów

Dzielimy się z Wami swoimi doświadczeniami emigracyjnymi i zapraszamy do refleksji nad tym, jak różni się emigracja sprzed 40 czy 20 lat od tej współczesnej. Reprezentujemy trzy pokolenia Polaków na emigracji.

Emigracja to nie tylko zmiana miejsca zamieszkania, ale również ogromne wyzwanie, które wiąże się z przystosowaniem do nowego środowiska, kultury i języka. Decyzja o wyjeździe z ojczystego kraju zwykle nie jest prosta, co oczywiście zależy zawsze od momentu, w którym podejmujemy ten krok.
Każda generacja ma swoje własne doświadczenia, wynikające z odmiennych warunków politycznych, społecznych oraz ekonomicznych. Przyjrzymy się zatem trzem różnym pokoleniom Polaków, którzy wybrali Austrię na swój nowy dom.

Krzysztof Korbiel: Przyjechałem do Austrii 34 lata temu. Jestem emerytem, pasjonatem historii i dziennikarstwa, członkiem redakcji „Poloniki”.

Anna Hofstätter: Jestem fizjoterapeutką, w Austrii mieszkam od 20 lat. Jestem współautorką książki „Nieprzewodnik, czyli wiedeńskie dyrdymały”, w której dzielę się historiami ze stolicy Austrii.

Aneta Łukaszewicz: Przyjechałam do Wiednia półtora roku temu. Z zawodu jestem radczynią prawną i historyczką. Aktualnie intensywnie uczę się języka niemieckiego, przygotowując do nostryfikacji dyplomów. Stawiam swoje pierwsze kroki w Wiedniu.

Krzysztof Korbiel. Fot. archiwum prywatne

Przyjazd do Austrii

Krzysztof Korbiel: Wyjechałem z Polski w 1990 roku, w czasie transformacji ustrojowej, gdy głębokie zmiany były już w toku, a bezrobocie stawało się coraz bardziej realnym zagrożeniem. Wyjazd był trochę ratunkiem dla mnie. Język angielski znałem tylko w podstawowym zakresie, z niemieckiego znałem jedynie kilka słów, głównie z filmów wojennych, jak „Czterej pancerni” czy „Kloss”. Przyjechałem do kraju, w którym nikt na mnie nie czekał, a do Wiednia trafiłem zupełnie przypadkowo…

Był marzec 1990 roku. Naszym celem była Szwajcaria, do której postanowiliśmy jechać fiatem 126p. Najkrótsza droga prowadziła przez Austrię. W okolicach Bielska złapaliśmy gumę i założyliśmy zapasówkę. W Czechosłowacji, kilkanaście kilometrów przed austriacką granicą, złapaliśmy drugą gumę. Nasz maluszek stanął na trzech kołach i podnośniku. Zbliżał się wieczór, a my desperacko próbowaliśmy zatrzymać przejeżdżające „maluchy”. Na szczęście jeden kierowca, który jechał do Wiednia, za niewielką opłatą zgodził się pożyczyć nam zapasówkę.

W 1990 roku przekraczanie austriackiej granicy było przeżyciem. To była podróż z szarego, postkomunistycznego świata do kolorowego, dostatniego świata. Niestety, samo przekraczanie granicy wiązało się z pewnym stresem. Celnicy austriaccy zakładali, że turyści z „Ostbloku” jadą, w najlepszym przypadku, pracować na czarno. Najgorszym przejściem granicznym było Drasenhofen, gdzie celnicy często cofali podróżnych, którzy nie posiadali wiz pracowniczych. Powszechnym procederem było przeszukiwanie bagaży. 200 sztuk papierosów, butelka wódki – każdy nadmiar budził podejrzenia, że wyjazd odbywa się w celach handlowych. W Wiedniu, w 20. dzielnicy, auto znów stanęło na trzech kołach. Zdecydowaliśmy, że rano spróbujemy rozwiązać problem.

Tak wyglądał mój nieplanowany przyjazd do Wiednia. Wyjazd i pozostanie w Austrii były zdeterminowane chęcią rozpoczęcia wszystkiego od nowa –  planowana Szwajcaria zamieniła się w Wiedeń.

Anna Hofstätter: Przyjechałam do Austrii w 2004 roku, kiedy Polska weszła do Unii Europejskiej. Uczyłam się niemieckiego w szkole, maturę zdawałam po niemiecku, więc gramatykę miałam opanowaną. Byłam po studiach i przyjechałam, aby doskonalić znajomość języka niemieckiego. Miałam nadzieję, że po powrocie do Polski będę bardziej konkurencyjna na rynku pracy.

Pierwszy raz do Wiednia przyjechałam pociągiem, na dawny dworzec Südbahnhof. Swoją austriacką przygodę zaczynałam w Salzburgu, właściwie w Oberndorfie, do którego dotarłam autobusem. Pamiętam, jak nad ranem zatrzymaliśmy się nad jakimś jeziorem. Właśnie wzeszło słońce. Byłam oczarowana otaczającym mnie krajobrazem – piękne góry i jezioro, którego nazwy, niestety, nie pamiętam. To jedno z tych piękniejszych pierwszych wspomnień.

Aneta Łukaszewicz: Moja historia różni się od typowych historii emigracyjnych. Zamieszkaliśmy w Wiedniu, bo mój mąż dostał ofertę pracy. Urodziłam się w Ostrołęce, ale zawsze czułam, że moje miejsce jest gdzie indziej. Po wyjeździe z rodzinnego miasta ukończyłam studia prawnicze i historyczne w Białymstoku, a następnie przeprowadziłam się do Warszawy. Tam poznałam swojego męża, ukończyłam aplikację radcowską i spełniłam marzenie o wykonywaniu zawodu radcy prawnego. Do wakacji 2022 roku oboje z mężem uważaliśmy, że zostaniemy w Warszawie na zawsze. Jednak po niespodziewanym telefonie z Wiednia z propozycją pracy stanęliśmy przed dylematem: pozostawić nasze poukładane życie i dobrą pracę w Warszawie czy spełnić nasze skryte marzenie o życiu za granicą w jakimś kraju w Europy Zachodniej? Choć, szczerze mówiąc, Austria nigdy nie była na pierwszym miejscu w naszych planach wyjazdowych.

Warto przypomnieć, że był to czas wysokiej inflacji, kryzysu politycznego, wojny u granic Polski, wysokich cen mieszkań, niskiej jakości usług publicznych oraz zawirowań w systemie szkolnictwa, co miało duże znaczenie w podjęciu decyzji o naszym wyjeździe, ze względu na to, że nasz syn był w wieku przedszkolnym. Zdecydowaliśmy się wykorzystać szansę i przeżyć przygodę naszego życia, mając z tyłu głowy świadomość, że zawsze możemy przecież wrócić do Polski.

Anna Hofstätter. Fot. archiwum prywatne

Pierwsze dni w Wiedniu

Krzysztof Korbiel: Gdy już wspomniany wcześniej plan ratunkowy zatoczył swoje koło, ja z mieszanymi odczuciami – niepewny tego, co mnie tu czeka, a jednocześnie trochę zaciekawiony – ruszyłem na swój pierwszy spacer kolorowymi, pięknie oświetlonymi ulicami Wiednia. Wtedy wydawały mi się wręcz bajkowe. Wchodząc do sklepów, podziwiałem półki pełne różnorodnych, pięknie zapakowanych towarów. Chłonąłem wzrokiem te obrazy, zapamiętałem na przykład wiele rodzajów piw w kolorowych puszkach i butelkach (w tym czasie w Polsce w najlepszym razie można było spodziewać się dwóch rodzajów piwa: jasnego i/lub ciemnego). Wzrok przykuwały różne rodzaje czekolad i innych słodyczy… Wszystkiego pod dostatkiem. To chyba wtedy, podczas spaceru, zrodziła się myśl, aby przynajmniej na jakiś czas pozostać w Wiedniu. Na drugi dzień poszliśmy kupić używaną oponę do „malucha”.

Miałem adres kolegi szkolnego, który wielokrotnie deklarował, że jak wyjedzie na Zachód, to mnie ściągnie. Przed samym wyjazdem odwiedziłem jego mamę i poprosiłem o jego adres. Gdy już dotarłem na miejsce i stanąłem w drzwiach jego wiedeńskiego mieszkania, będącego wielką piwniczną zbiorówką, spojrzał na mnie, jakby ducha zobaczył. A ja, widząc, gdzie on pomieszkuje, zrozumiałem, dlaczego nie próbował mnie do siebie zaprosić. Po przywitaniu zapytał, czy mam jakieś pieniądze, kapitał na zaczepienie się tutaj. Odpowiedziałem dumnie, że mam 200 dolarów (zresztą część z tego była pożyczona). Westchnął, mówiąc, że raczej za to długo tu nie pożyję. Ale to on, Robert, pomógł mi tu pozostać, pokazał ulicę, na której stoi się i czeka na pracę (np. stójkę na Herbstrasse, stójkę rolniczą pod Wiedniem). Od niego otrzymałem kilka ważnych i bezcennych lekcji przetrwania. Robert powiedział mi, że podstawową sprawą jest wiedzieć, które bramy są przejściowe w czasie obławy policyjnej. Po prostu nie dać się złapać, bo groził areszt, deportacja i „misiek” w paszporcie – czyli zakaz wjazdu. Choć od tych dni minęło już dużo czasu, obraz Roberta i jego pierwszych lekcji z wdzięcznością noszę w pamięci.

Ile się wtedy zarabiało? Na czarno w granicach 35-50 szylingów na godzinę. Dolar kosztował około 11 szylingów. W Polsce zarabiałem w przeliczeniu około 35 dolarów miesięcznie. Czyli w ciągu 1-2 dni pracy w Wiedniu mogłem zarobić tyle, co miesięczna polska wypłata. Oczywiście życie tutaj było nieporównywalnie droższe. Najtańszy chleb kosztował 17 szylingów, za łóżko na zbiorówce płaciło się 50 szylingów za dobę i oczywiście kaucję. Ale mimo to świadomość, że możesz coś odłożyć i wysłać do domu, dodawała sił i chęci do przetrwania. Mając to na uwadze, coraz poważniej myślałem o Austrii jako kraju, w którym można żyć.

Marzyłem, aby móc tu legalnie pracować. W pierwszej mojej pracy, w ciągu tylko dwóch dni (oczywiście na czarno), jako pomocnik murarza zarobiłem 1000 szylingów, a zatem blisko mojej miesięcznej wypłaty w zawodzie górnika elektryka w Polsce. Zacząłem snuć marzenia i jednocześnie intensywnie, na stójce, poszukiwać pracy na dłużej. I dzięki znajomościom mojego przyjaciela Roberta zostaliśmy prywatnie zatrudnieni przy wymianie instalacji elektrycznej. Pan zaproponował nam niebotyczną dla nas stawkę – 100 szylingów za godzinę. To było naprawdę dużo pieniędzy. W ciągu 7 dni 10-godzinnej pracy zarobiliśmy po 7000 szylingów. Ha, ha… Nigdy wcześniej nie byłem w posiadaniu takiej  kwoty.

Anna Hofstätter: W Austrii, pomimo członkostwa Polski w Unii Europejskiej, obowiązywały jeszcze pozwolenia na pracę, a załatwianie spraw urzędowych, w tym tych związanych z nostryfikacją dyplomu, nie było ani łatwe, ani przyjemne. Nadal patrzono na nas jak na przybyszy z „Ostbloku”.

Pamiętam, że miałam jedną walizkę. Nie przyjechałam w ciemno, lecz pod konkretny adres. Zaczynałam jako AuPair, czyli opiekunka do dzieci. Po przyjeździe niemałym dla mnie zaskoczeniem było pewne zacofanie informatyczne. Dla przykładu, miałam lepszy telefon niż moja szefowa. W Polsce funkcjonowały już neostrady, a tu internet był bardzo słaby na modemie. Miałam zupełnie inne wyobrażenie o austriackim poziomie technologicznym, bo przecież to kraj zachodni, stojący pod każdym względem na piedestale moich wyobrażeń.

Dziś, z perspektywy czasu, wiem, że Austria jest bardzo podobna mentalnie do Polski. A jeżeli człowiek zaszyje się na jakiejś wsi, to ci ludzie są naprawdę tacy jak u nas – sąsiedzi się podglądają, obgadują, kłócą, podobnie podchodzą do życia i jego problemów. Na pewno są pewne różnice kulturowe, ale tak naprawdę mamy te same wady i pragnienia. Pod względem wartości humanistycznych nie różnimy się w ogóle. Nawet kuchnia jest bardzo podobna.

W czasie mojego pobytu zdarzyło mi się, że dziecko, które miałam pod opieką, zatrzasnęło się w samochodzie. Musiałam wezwać policję. Gdy przyjechali i otworzyli auto, sprawdzili moje papiery (Meldezettel, pozwolenie na pracę). Pomimo mojej niezbyt jeszcze dobrej znajomości niemieckiego nie miałam żadnych obaw, bo moje papiery były w porządku.

Zanim udało mi się otrzymać pozwolenie na pracę, zajmowałam się sprzątaniem u prywatnych osób. Trzeba było przecież jakoś żyć, opłacić mieszkanie, uczyć się. Nostryfikacja dyplomu przeciągała się, trwało to aż 2 lata. Pierwszą moją pracę wykonywałam za 5 euro na godzinę. Co ciekawe, zatrudnił mnie prawnik, który miał tyle pieniędzy, że mógłby nimi tapetować ściany, ale niektórym swoim pracownikom płacił skandalicznie mało (wtedy najniższa stawka godzinowa wynosiła 8 euro). Później jako fizjoterapeutka trafiłam niestety na dosyć słabą firmę, która niewiele płaciła, a do tego był tam mobbing. Musiałam to jakoś wytrzymać i przepracować 2 lata, aby nie stracić pozwolenia na pracę. Później zmieniłam firmę i było już lepiej.

Aneta Łukaszewicz: Ja nie mam takich doświadczeń jak Krzysztof i Anna. Od samego początku bez żadnych problemów korzystałam ze wszystkich praw, jakie przysługują obywatelom Unii Europejskiej. Przyjechaliśmy tutaj samochodem, nikt nas nie kontrolował na granicy, bo przecież należymy do strefy Schengen. Samochód dostawczy przewiózł nasze rzeczy. Mieliśmy wcześniej zgromadzony kapitał z naszych oszczędności na przeprowadzkę, do tego mąż dostał pieniądze w pracy na relokację. Już od samego początku, w porównaniu do powyższych historii, było nam znacznie łatwiej.

Mam meldunek i prawo pobytu. Skorzystałam z możliwości, jakie daje członkostwo Polski w Unii Europejskiej. Uzyskałam europejski dokument potwierdzający okresy zatrudnienia, ubezpieczenia i pracy na własny rachunek w Polsce, który pozwolił mi na zarejestrowanie się w tutejszym urzędzie pracy.

Obecnie intensywnie uczę się języka niemieckiego, aby móc pracować w którymś z moich zawodów. Według doradców zawodowych, po osiągnięciu poziomu „C1” nie powinnam mieć problemów ze znalezieniem pracy. Za uczestnictwo w kursach nie muszę płacić ze swoich pieniędzy, gdyż to urząd pracy mnie na nie kieruje. Mam opłacone także podręczniki, egzaminy językowe, szkolenia, a nawet doradztwo zawodowe. Co więcej, otrzymuję niewielkie pieniądze za naukę.

Aneta Łukaszewicz. Fot. archiwum prywatne

Decyzja o pozostaniu

Krzysztof Korbiel: Na początku chciałem po prostu przetrwać, zarobić na utrzymanie swoje i rodziny. Miłym dla mnie zaskoczeniem było to, że pracując najlepiej, jak potrafiłem, powoli awansowałem, zdobywając uznanie przełożonych. Zaczynałem od najniższego stanowiska w moim zawodzie. Przetłumaczone dyplomy i świadectwa kwalifikacyjne dostarczyłem nieco później.

Kluczowy wpływ na decyzję o pozostaniu w Austrii miała sytuacja z dzieckiem, u którego na początku lat 90. zdiagnozowano spektrum autyzmu. W Polsce, w krakowskiej poradni, nie było zbyt wielu propozycji wsparcia dla rodzin z dziećmi w takim spektrum. Sugerowano, że w przyszłości nasze dziecko mogłoby trafić do jakiegoś zamkniętego ośrodka specjalistycznego. W Wiedniu stwierdzono, że dziecko potrzebuje pomocy, i moja rodzina tę pomoc otrzymała. Chodziło o różne terapie, doradztwo i wsparcie finansowe. Czuliśmy tę pomoc na każdym kroku. Obawialiśmy się tylko, że bariera językowa może być dodatkową trudnością dla dziecka. Na szczęście nasz syn poradził sobie z tym bardzo dobrze.

Anna Hofstätter: Ja mam inne doświadczenia. Startowałam z trochę wyższego pułapu. Chcąc pracować, musiałam najpierw dostarczyć przetłumaczone papiery, nostryfikowane dokumenty (taki proces trwa około roku). Oczywiście przy prostych pracach, niewymagających dużych kwalifikacji (nie umniejszając ważności tych prac), część pracodawców nie żądała świadectw.

Początkowo miałam pozostać tylko rok, doszlifować umiejętności językowe i wrócić do Polski. Właściwie po tych wszystkich przejściach w pracy i urzędach miałam już wszystkiego dosyć. Chciałam wracać. Wtedy mój współlokator poradził mi, abym się „popukała w głowę” i poważnie zastanowiła nad taką decyzją, bo może warto pozostać, aby w przyszłości mieć lepsze życie. I miał w sumie rację.

Mój brat, który mieszkał w Anglii, a także w Warszawie i trochę w Wiedniu, twierdzi, że Wiedeń/Austria mentalnie to coś pośredniego między Anglią a Polską. Czyli nie jest tak bardzo postępowy jak Anglia ani tak zaściankowy jak niektóre miejsca w Polsce. Ale też, jak określił to mój znajomy Austriak, Austriacy jak najbardziej pragną rozwoju, ale takiego, żeby zbyt dużo się nie zmieniło. Także w sprawach technicznych – bankowość, internet, udogodnienia z dokumentami, szeroko pojęta cyfryzacja. Jak się okazuje, Polska w tych sprawach wyprzedza Austrię.

Aneta Łukaszewicz: Jeśli chodzi o problemy urzędowe, to ja mam zupełnie inne doświadczenia. Odniosłam wrażenie, że wszystko jest tutaj o wiele prostsze i lepiej zorganizowane niż w Polsce. Urzędnicy, widząc, że mają do czynienia z obcokrajowcem, są bardzo pomocni, cierpliwi i serdeczni. Można z nimi bez problemu porozumieć się w języku angielskim. I to na pewno jest kolejna różnica między moją historią a tymi dawniejszymi.

Odnosząc się do kwestii decyzji o pozostaniu, to choć jesteśmy tutaj półtora roku, a mój mąż nieco dłużej, to już zdążyliśmy zakochać się w tym mieście. Wiedeń i Austria nas zauroczyły. Myślę też, że pomogła trochę sprawa edukacji naszego syna. Syn chodzi do przedszkola, ale rozpoczął rekrutację do szkoły podstawowej i nie chcielibyśmy zmieniać mu ponownie szkoły ani środowiska. Zwłaszcza, że on też się tutaj odnalazł.

Ujmują mnie u poznanych Austriaków powszechna serdeczność i pełna akceptacja nas jako obcokrajowców. Docenienie, że nasz syn tak szybko nauczył się języka niemieckiego. Myślę też, że doszliśmy już jako kraj do punktu, w którym coraz rzadziej wyjeżdżamy na emigrację stricte zarobkową. Moim zdaniem coraz bardziej stajemy się emigracją specjalistów czy też ludzi, którzy chcą przeżyć przygodę, znajdując inne miejsce do życia i dalszego rozwoju, aby móc poznawać nowych ludzi i podejmować kolejne wyzwania zawodowe czy życiowe poprzez emigrację.

Jedno jest pewne – emigracja nie jest już tylko decyzją o lepszej pracy, ale również o poszukiwaniach nowego życia w nowym kraju, gdzie każdy dzień to kolejny krok ku lepszej przyszłości. Z perspektywy lat widać, jak zmieniają się nasze podejście do wyjazdu i sama Austria. Emigracja to dzisiaj droga, która prowadzi nie tylko do zawodowego sukcesu, ale i osobistego rozwoju w nowym świecie.

Krzysztof Korbiel, Anna Hofstätter, Aneta Łukaszewicz, Polonika nr 306, styczeń/luty 2025

BIEŻĄCY NUMER

PRZEGLĄD IMPREZ

Nasz Wiedeń

Deutschsprachige Texte

So sind wir

POGODA w WIEDNIU