Sport zaważył na całym moim życiu
O igrzyskach olimpijskich na podwórku w Gdyni, w Monachium, Seulu i Paryżu rozmawiamy z Andrzejem Lechem, byłym piłkarzem ręcznym, olimpijczykiem, wieloletnim działaczem polonijnym i byłym prezesem Forum Polonii w Austrii.
Jest Pan byłym piłkarzem ręcznym Spójni Gdańsk, trzykrotnym mistrzem Polski, trzykrotnym zdobywcą Pucharu Polski, reprezentantem Polski, olimpijczykiem z 1972 r., zdobywcą czwartego miejsca na mistrzostwach świata w 1974 r., trenerem i nauczycielem wychowania fizycznego. Jaką rolę odegrał sport w Pańskim życiu i czy jest on ważny również dziś?
– Sześćdziesiąt lat temu sport był dla mnie ucieczką przed ulicą, podobnie jak dla wielu innych sportowców w Polsce. Lepiej było chodzić na treningi, niż obrabiać kioski Ruchu. Wychowywałem się w jednej z najgorszych dzielnic Gdyni, ale i tu na podwórku organizowaliśmy sobie igrzyska olimpijskie: biegaliśmy dookoła bloku, skakaliśmy w dal, graliśmy deseczkami w tenisa, gdyż nie było rakiet. Nie mając rowerów biegaliśmy z kółkiem na drucie. W tamtych czasach uprawianie sportu było wyłącznie amatorskie, zresztą straszono nas sportem zawodowym w Ameryce. Części kolegów z ulicy udało się przeskoczyć do sportu, ale niektórzy moi rówieśnicy wylądowali po drugiej stronie.
Treningi odbywały się 3–4 razy w tygodniu, a ja będąc już 18-latkiem uprawiałem dwie dyscypliny: koszykówkę i piłkę ręczną. Z tego powodu trenowałem za dwóch. Zaprocentowało to u mnie do tego stopnia, że w wieku 20 lat szedłem jak burza. Nigdy nie bywałem na zgrupowaniach juniorskich czy w reprezentacji juniorów. Zostałem wciągnięty od razu do sportu seniorskiego, gdzie zrobiłem w krótkim czasie szalony postęp. Po dwóch latach treningów w klubie zostałem powołany do reprezentacji Polski.
W tym czasie, po ukończeniu szkoły zawodowej w Gdyni, pracowałem jako elektryk w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni. W wieku 18 lat dostałem, jak każdy młody chłopak, powołanie do wojska. Ale mój trener Janusz Czerwiński stwierdził: „Garbus”, jak pójdziesz do wojska, to po dwóch latach w jednostce wojskowej Braniewie czeka cię koniec kariery sportowej.

I jak Pan sobie z tym poradził?
– Zapisałem się więc do Technikum Komunikacyjnego w Gdańsku, które ukończyłem ze świadectwem maturalnym. Potem poszedłem na studia do Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Gdańsku-Oliwie. Egzamin wstępny z biologii oblałem, bo nigdy takiego przedmiotu w szkole nie miałem. Dzięki interwencji działaczy sportowych dopuszczono mnie do stworzonego dla mnie dodatkowego egzaminu poprawkowego, który zdałem, i zostałem studentem.
Wtedy to wprowadzono przepis, zgodnie z którym mistrz czy reprezentant Polski po maturze może być przyjęty bez egzaminów na sportową uczelnię. Już w pierwszym semestrze trzeba było zdać anatomię, gdyż w przeciwnym wypadku wylatywało się ze studiów prosto do wojska. Motywacja, by utrzymać się na studiach, była zatem duża. Ówczesne społeczeństwo socjalistyczne funkcjonowało według wpajanej mu zasady: nakazów i zakazów. To były wytyczne pedagogiki socjalistycznej począwszy od lat 50. System wymuszał na nas, byśmy kontynuowali naukę, a po latach widzę, że to wcale nie było takie złe.
Wybrał Pan więc właściwą drogę?
– Wybór sportu zaważył na całym moim późniejszym życiu. Dzięki niemu nauczyłem się pracy, systematyczności, stawiania sobie celów, wychodzenia z inicjatywą, podejmowania decyzji, ale i dyscypliny zbiorowej. Wychowanie w zespole, moim zdaniem, jest bowiem najlepszym rodzajem edukacji socjalnej. Spójrzmy, jak dzieci dzieliły się na drużyny. Na podwórko przychodzi z piłką gruby chłopiec, który nie umie się ruszać i biegać, ale mówi: ja będę grał na środku ataku. Od kolegów usłyszy: dawaj tę piłkę, lepiej idź na bramkę i nie przeszkadzaj. Brutalność i szczerość dzieci w momencie podejmowania decyzji jest wyjątkowa. Jak dostaniemy taką dobrą szkołę w grupie, to potem przez całe życie można na tym bazować.
Zespołowe gry sportowe dają niesamowite doświadczenie budowania trwałych relacji, opartych na szczerości i zaufaniu do drugiego. Z kolegami, których nie widziałem nawet i 60 lat, mogę serdecznie spotkać się po latach, bo graliśmy w jednej drużynie. Obserwowaliśmy to też podczas olimpiady w Paryżu, gdzie gracze jednej drużyny byli ze sobą sportowo, mentalnie i psychicznie związani i dawali sobie wzajemne poczucie bezpieczeństwa. To jest cecha charakterystyczna sportów zespołowych, nieporównywalna np. z sytuacją pływaka, który pływając setki metrów spotyka się tylko ze ścianą. Sport to wizja, która pozostała we mnie na zawsze.

W Paryżu w dniach od 26 lipca do 11 sierpnia 2024 r. trwało największe święto sportowe. Czym są igrzyska olimpijskie dla sportowca i z jakimi wspomnieniami wiąże się Pana udział w olimpiadzie w 1972 roku?
– Konsekwencją dziecięcych olimpijskich marzeń, realizowanych na podwórku, są nadzieje pielęgnowane oraz urzeczywistniane już w dorosłym wieku. Przykład paryskiej olimpiady pokazuje, że na wszystkich, nawet najodleglejszych krańcach świata, jeżeli ktoś sobie coś wymarzy i temu marzeniu podporządkuje swoje działania, to może je spełnić. I choć piłka ręczna nie była przez wiele lat po wojnie dyscypliną olimpijską, to jako konkurencja drużynowa w 7-osobowych zespołach zadebiutowała w Monachium w 1972 roku. Wcześniej, na olimpiadzie w 1936 r. w Berlinie, rozgrywana była na boisku do piłki nożnej, nazywana szczypiorniakiem, praktycznie była zupełnie inną dyscypliną.
Kwalifikacje do turnieju przeszliśmy z powodzeniem w Hiszpanii. Cieszyliśmy się z samego faktu awansu na igrzyska, mimo że w Monachium nie zdobyliśmy medalu, choć był on w naszym zasięgu. Na olimpiadzie cieniem położył się palestyński zamach na ekipę izraelską. Praktycznie wszystko wówczas się posypało, chociaż szef MKOL-u po jednym dniu przerwy ogłosił, że gry będą kontynuowane. Byliśmy piekielnie źli na ten akt terroru, kilku izraelskich zapaśników, ofiar zamachu, miało polskie korzenie. W konsekwencji nam ten medal uciekł. Dopiero 4 lata później, w Montrealu w 1976 r. Polska zdobyła, jak do tej pory, jedyny, brązowy krążek igrzysk olimpijskich w tej dyscyplinie.
Igrzyska są areną pokojowego konkurowania między zawodnikami. W antyku zawieszano broń podczas zmagań sportowych. Współcześnie sport jest jednak mocno związany z polityką. Czy w sporcie należy zachować neutralność, czy raczej oczekuje się od sportowca zajęcia stanowiska?
– Jeżeli założymy, że sport oparty jest na zasadzie fair play, to ma być fair play, bez wojny. Wszystkie aktualne polityczne i dyplomatyczne zabiegi, jak np. z flagą, pod wspólną flagą czy bez flagi, z hymnem czy bez, mają charakter kosmetyczny. Często wysuwa się argument, że zawodnik z Rosji nie odpowiada za politykę Putina i nie ma na nią wpływu, ale odwróćmy to pytanie: czy Putin odpowiada za tego zawodnika i czy ma na niego wpływ. To tak jak na wojnie, każdy walczy o swoje życie, chce przeżyć, a dość łatwo jest osądzany, że zdradził ojczyznę, uciekł, przeszedł na drugą stronę. Wybór jest pomiędzy dać się zabić albo uratować życie i coś jeszcze w życiu dobrego zrobić. Jakim prawem mamy oceniać indywidualne dylematy ludzkie? Tu nie ma jednoznacznych odpowiedzi.
Na olimpiadzie w Monachium zajął Pan wraz z drużyną 10. miejsce. W grupie stoczono potyczki z Danią (wygrana), Szwecją (remis) i Związkiem Radzieckim (porażka). Czy dało Panu satysfakcję strzelenie bramki Związkowi Radzieckiemu?
– Do meczu z Rosjanami przystępowaliśmy ze świadomością, że dzień wcześniej sędziowie z Niemiec Wschodnich DDR stanęli nam na drodze do medalu. Wiedzieliśmy, że będzie piekielnie trudno wygrać to spotkanie i rzeczywiście, już na początku, chyba w 10. minucie, rosyjski zawodnik sfaulował naszego bramkarza, Andrzeja Szymczaka, na tyle poważnie, że ten musiał opuścić plac gry. Wszedł młody zmiennik. Równocześnie za naszymi plecami Szwedzi dogadali się z Duńczykami, wygrywając mecz dwoma punktami.
Ostatecznie z grupy wyszli Rosjanie i Szwedzi. Klimat w drużynie nam się wtedy posypał. Ze Związkiem Radzieckim zawsze graliśmy na najwyższym poziomie sportowym i moralnym, podobnie też polskie drużyny ze wszystkich innych dyscyplin. Motywowaliśmy się nawet tym, że mogliśmy być przedostatni w tabeli, o ile tylko ostatni byliby Rosjanie. Wypływało to z naszych charakterów, nikt nie musiał nas specjalnie motywować. Chociaż, co ciekawe, poza boiskiem mieliśmy z nimi dobre stosunki. Nikt z nas nie mówił obcymi językami, byliśmy międzynarodowymi analfabetami, znaliśmy tylko rosyjski, więc z kim mogliśmy się dogadać, jak nie z nimi. Wtedy ukuto powiedzenie, że Rosjanie to dobrzy ludzie, tylko system jest zły.

Podczas tegorocznych zmagań w Paryżu Polacy mieli duże nadzieje olimpijskie. Jak bardzo były one realne? Jakie były Pańskie oczekiwania?
– Zdecydowanie mniejsze niż podczas poprzednich igrzysk w Tokio. Słabsze wyniki polskich zawodniczek i zawodników w ostatnich dwóch latach spowodowały znaczny spadek oczekiwań w strefie medalowej. I tak też się stało: wypadliśmy średnio, ale np. siatkarze po 48 latach dojechali do srebrnego medalu, czyli osiągnęli sukces. Niestety, jest w kraju grupa ludzi ogłaszająca wręcz żałobę z powodu przegranego finału. Współczesne społeczeństwo w większości operuje krytyką, nie szuka pozytywów i zachęty.
Same igrzyska zorganizowane przez Francuzów oceniam bardzo dobrze, zwłaszcza w obliczu problemów, z jakimi się borykali, np. zagrożenie terrorystyczne czy strajki. Sportowo równie dobrze się zaprezentowali (64 krążki i 5. miejsce w klasyfikacji medalowej, najwyższe spośród krajów Europy). Francja mogłaby stanowić wzorcowy model szkolenia sportowego dla Polski, nie zaś Stany Zjednoczone czy Chiny, których metody są odmienne. Kulturowo Polsce jest zresztą bliżej do europejskiej Francji. We Francji szkoła trwa 4 dni w tygodniu, w każdą środę uczniowie uprawiają sport w halach, na boiskach, bieżniach, pływalniach, lodowiskach czy stokach narciarskich. System taki wprowadzono wiele dekad temu i teraz długofalowe szkolenie przynosi rezultaty. Wprawdzie aktualnie w Polsce coraz więcej osób uprawia amatorsko sport i miliony robi to bez medali olimpijskich. I bardzo dobrze, niech społeczeństwo łapie bakcyla, niech wpisze sport w swoje DNA.
Sportowcy mierzą się z ogromną presją nakładaną przez samych siebie, ale i przejmowaną z zewnątrz. Jaka jest rola treningu i trenera, by w kluczowym momencie zachować przytomność umysłu i zimną krew?
– W treningu chodzi o powtarzalność ruchu, myślenia i przygotowania, co ma prowadzić do osiągnięcia doskonałości. To metoda, która paradoksalnie nie daje gwarancji. Trener jest inicjatorem, przygotowującym zawodnika czy zespół do największych wysiłków i sukcesów. Szkoleniowiec z doświadczeniem jest połączeniem wizjonera i mentora mającego receptę na sukces sportowy. Innymi słowy kimś, kto wie, co należy zrobić i jak to należy zrobić. Jeżeli uda mu się dotrzeć do zawodnika, to później są wyniki i powody do radości. Tyle że nawet w najważniejszym finałowym starciu nie ma gwarancji, bo za plecami lub po drugiej stronie jest równie dobrze przygotowany i zmotywowany przeciwnik.
Nie ma jednej cechy decydującej o wygranej. Składa się na nią szereg komponentów, takich jak szybkość, zwinność, wytrzymałość i siła. Nie można powiedzieć, że np. jak będziemy silni, to wygramy, lub jak będziemy szybcy, to wygramy. Wszystko to jest niezbędne, podobnie i wiara w zwycięstwo, a na koniec jeszcze… szczęście. Niezwykle ważny jest mental, tu zdecydowanie górują Amerykanie, którzy są tak wychowywani i od małego słyszą: America first. Na tej bazie można iść śmiało w życie.
Powoli podejście do coachingu zmienia się też w Polsce. Przywołajmy przykład półfinału siatkarzy na olimpiadzie w Paryżu: przed ostatnią akcją trener bierze czas i mówi zawodnikom: jest jedna piłka = one ball. Na to włącza się jeden z zawodników i w nieparlamentarnych słowach krótko wzywa innych do walki. Drużyna leżąca na plecach nagle się podniosła i przegrany mecz wygrała. Trener Francuzów tak to skomentował swoim zawodnikom: Widzieliście, co Polacy zrobili z Amerykanami? Jak się im pozwoli, to wygrają z każdym.
Co i kiedy sprowadziło Pana do Austrii? Czy również na emigracji zajmował się Pan sportem?
– Do Austrii po raz pierwszy przyjechałem w 1965 r. z drużyną Spójni Gdańsk, na zaproszenie związków zawodowych z okazji 10-lecia wyzwolenia Austrii spod okupacji radzieckiej. Spędziliśmy tu kilka dni. Dekadę później, w 1976 r., przyjechałem na dwuletni kontrakt do Union Handballklub Krems, Austriackiego Klubu Piłki Ręcznej Krems w Dolnej Austrii, z którym od razu zdobyłem mistrzostwo Austrii.
Z dzisiejszego punktu widzenia byłem uciekinierem politycznym. Przez cały czas mama prosiła mnie, bym wrócił do kraju. Jednak tu założyłem rodzinę, a w 1980 r. urodził się pierwszy syn, Karol. Po wprowadzeniu stanu wojennego, kiedy w kraju na kartki przydzielano pieluchy, wódkę czy cukierki, mama prosiła mnie, bym nie wracał już do kraju.
Jako trzydziestokilkulatek zacząłem się przygotowywać do zakończenia kariery. Będąc magistrem wychowania fizycznego zapisałem się na uniwersytet w Wiedniu i skończyłem studia trenerskie Naturwissenschaft. Od 1982 r. aż do emerytury pracowałem jako nauczyciel wychowania fizycznego w największym technikum zawodowym w Europie HTL Mödling. Przez 20 lat woziłem młodzież austriacką na kurs narciarski do Zakopanego. Równolegle prowadziłem różne zespoły piłki ręcznej męskiej i żeńskiej w Wiedniu i Bad Vöslau w Dolnej Austrii. Z kobiecą reprezentacją Austrii zakwalifikowałem się na igrzyska olimpijskie w Seulu.
W latach 80. zacząłem prowadzić działalność w środowisku polonijnym. Przez 12 lat pełniłem funkcję prezesa Forum Polonii w Austrii. Jestem założycielem i prezesem Polskiego Towarzystwa Sportowego, pomysłodawcą Polskiej Niedzieli Sportowej, której tegoroczna już 36. edycja odbędzie się 22 września, w dniu uroczystych obchodów 150-lecia powstania 10. dzielnicy Favoriten.
Jak ocenia Pan swoją decyzję o emigracji?
– Zaczynałem w Austrii jako Gastarbeiter. Musieliśmy mieć pozwolenie, tzw. Bewilligung, na wszystko: pobyt, mieszkanie, pracę. Władze austriackie były bardzo tolerancyjne dla uciekinierów z Ostblocku. Dzisiaj jestem Gasthausarbeiter, bywalcem restauracji, gdzie wspólnie pijemy kawę i tworzymy Unię Europejską. Całe moje emigracyjne życie można streścić w tych dwu zdaniach.
Odnosząc się do działalności w środowisku polonijnym, pierwsze spotkania Forum Polonii w Austrii odbywały się w świetlicy Emaus przy Kościele Polskim na Rennweg. Ostatnim razem spotykaliśmy się na koncercie już w Konzerthaus – głównej sali koncertowej Wiednia. Przybywając tutaj przed laty bez znajomości języka, nie mając niczego, myśmy tylko chcieli, a dzisiaj – mamy. Chciałbym tylko jeszcze zatańczyć na weselu mojej córki.
Rozmawiała Anita Sochacka, Polonika nr 304, wrzesień/październik 2024