Sprawy polskie leżą mi na sercu

Dr Georg Okulski, specjalista chorób wewnętrznych, gastroenterolog, lekarz sportowy. Od prawie 50 lat mieszka w Wiedniu. Decyzja o emigracji nie przerwała jego kariery zawodowej, wręcz przeciwnie. Jego życie potwierdza, że los człowieka jest po części sprawą wyboru, a po części kwestią przypadku.

 

Ponad 50 lat pracował Pan jako lekarz, czy wybór drogi zawodowej był wynikiem Pana zainteresowań?
– Niewątpliwie zainteresowań, jednak na moją decyzję wpłynęła z pewnością sytuacja, w której się znalazłem. Byłem beztroskim krakowskim nastolatkiem, gdy zdarzył mi się wypadek na motorze, w wyniku którego straciłem nogę. Wdała się komplikacja gangrenowa, jedynym ratunkiem była penicylina, wtedy trudno dostępna i bardzo droga. To był rok 1949 i wtedy trzeba było ją kupować na czarnym rynku. Moja mama musiała wszystko wyprzedać, żeby wystarczyło tego lekarstwa na terapię. Przez to uratowała mi życie. Miałem wtedy 13 lat i skoro już przeżyłem ten wypadek, a potem musiałem sobie radzić z moją niepełnosprawnością, to siłą rzeczy medycyna pojawiła się w centrum moich zainteresowań i stała się dla mnie najważniejszym celem. Podjąłem studia na Akademii Medycznej w Krakowie i skończyłem je z zupełnie dobrym wynikiem, po czym dostałem asystenturę w Klinice Hematologicznej w Krakowie. Tam skończyłem specjalizację pierwszego i drugiego stopnia chorób wewnętrznych oraz doktorat z medycyny. Później moja kariera się zatrzymała, ponieważ nie sprzyjała jej sytuacja polityczna.

Co stanęło Panu na przeszkodzie?
– Chciałem pracować naukowo, ale moi przełożeni nie chcieli się na to zgodzić. Mimo że opublikowałem ponad 30 prac naukowych w krajowych i zagranicznych pismach medycznych, nie miałem szans na dalszy rozwój kariery, bo nie należałem do partii. W latach 60. i 70. to komitet partyjny na Akademii Medycznej podejmował decyzję, kto zostanie docentem, a kto będzie pracował tylko w izbie przyjęć i przyjmował pacjentów.
Zapisanie się do partii nie było zgodne z moimi politycznymi przekonaniami. Odstręczała mnie ponadto korupcja i popieranie członków partyjnych w karierze. Jeśli nie byłeś w grupie tych ludzi, to nie miałeś już szans na jakiekolwiek postępy.

To było przyczyną Pana wyjazdu z Polski?
– Przyczyną wyjazdu było coś innego. Od młodzieńczych lat uprawiałem sport, jeździłem na nartach, mimo że to było bardzo trudne dla kogoś, kto nosi protezę. Już w Polsce jako lekarz zająłem się sportem dla niepełnosprawnych. Technika medyczna w ortopedii i zaopatrzenie w protezy niepełnosprawnych w tym czasie były w Polsce bardzo słabo rozwinięte. Dla przykładu, zakup na Zachodzie stopy specjalnej do uprawiania sportu wymagał posiadania dolarów, na co ja nie mogłem sobie pozwolić. Moja pensja była za niska, żebym mógł kupić dolary na wolnym rynku.
Podczas mojego pierwszego zagranicznego wyjazdu, na olimpiadę dla zawodników niepełnosprawnych do Courchevel we francuskich Alpach, byłem lekarzem grupy sportowców, a równocześnie zawodnikiem, i zdobyłem trzecie miejsce w slalomie, korzystając ze staromodnej protezy. Zobaczyłem tam ludzi, którzy z pomocą nowoczesnych protez potrafią znacznie więcej ode mnie. Pomyślałem: dlaczego ja mam nie korzystać z tego, co mają inni? Miałem nadzieję, że może kiedyś zarobię na to, co już w tej chwili jest na świecie możliwe.

Wrócił Pan z tych zawodów z powrotem do Polski?
– Wróciłem do kraju. I znowu znalazłem się w sytuacji, że nie mogąc kontynuować pracy naukowej, mogłem pracować jedynie jako np. lekarz szkolny lub w jakimś ośrodku zdrowia. A ja chciałem też uprawiać nowoczesną medycynę, miałem zacięcie naukowe. Postanowiłem z tym zerwać i w 1972 r. wyjechałem na paszporcie turystycznym do Austrii. Chciałem nadal pracować w swoim zawodzie, a że w Austrii było wtedy duże zapotrzebowanie na lekarzy, szybko znalazłem szpital, który mnie zatrudnił. Najpierw pracowałem jako hematolog w klinice w Scheibbs w Dolnej Austrii, później wyspecjalizowałem się w kardiologii i spełniło się jedno z moich marzeń – nareszcie miałem do czynienia z nowoczesną medycyną. Brałem udział w wielu szkoleniach w Austrii i za granicą. W szpitalu, w którym pracowałem, wprowadziłem m.in. nowe metody badania serca przy pomocy stymulatorów serca. Miałem duży zapał do pracy i w krótkim czasie awansowałem na zastępcę ordynatora oddziału.
Po siedmiu latach przeniosłem się do Wiednia i skoncentrowałem na gastroenterologii. Po dwóch latach miałem swój własny gabinet lekarski. Jako pierwszy w Wiedniu otworzyłem prywatną ordynację endoskopową. Do tej pory badania endoskopowe, czyli gastroskopie i koloskopie, były wykonywane jedynie w szpitalach, ale ich ilość była dla pacjentów niewystarczająca. Wymagało to z mojej strony dużej odwagi – wcześniej nikt nie przeprowadzał takich badań w prywatnym gabinecie lekarskim, ponieważ obarczone są ryzykiem komplikacji.

Po wyjeździe z kraju utrzymywał Pan kontakty z Polską?
– Utrzymywałem kontakt z moimi kolegami z Polski, znałem więc potrzeby lekarzy w ówczesnej Polsce. Byli to bardzo dobrze wyszkoleni lekarze, tylko nie mieli nowoczesnej aparatury medycznej i wielu lekarstw. Wiedziałem, co jest im potrzebne, np. w leczeniu białaczki, i starałem im się to zorganizować. Było to dla lekarzy w Polsce, a przede wszystkim ich pacjentów, niesamowicie ważne.
Mając kontakt z firmami farmaceutycznymi w Austrii, jak również z lekarzami, którzy prowadzili swoje gabinety, prosiłem ich, żeby przekazywali mi tzw. próbki lekarskie, czyli najnowsze lekarstwa dostępne na rynku w Zachodniej Europie. Zabierałem taki transport wielokrotnie i przewoziłem swoim prywatnym samochodem do Polski. Musiałem sporządzać dokładny spis przewożonych lekarstw i uzyskać z konsulatu polskiego w Wiedniu zaświadczenie, że będę wiózł te leki do Polski, które przedstawiałem na granicach austriacko-czeskiej i czesko-polskiej. Żeby nie być posądzony o handel, musiałem mieć też potwierdzenie z polskich szpitali, że im całość dostarczyłem, które okazywałem w urzędach celnych przy wyjeździe z kraju. W latach 80. i 90. przywiozłem w ten sposób do Polski tysiące lekarstw. Dostarczałem też sprzęt medyczny i literaturę fachową. Na granicach było wiele formalności, stąd takie podróże do Polski trwały po kilkanaście godzin w jedną stronę. Najczęściej nocą, ponieważ miałem też swoją pracę zawodową.
Wiedziałem jednak, że ci ludzie potrzebują pomocy, której nie mogą znikąd otrzymać, a na zakup nowoczesnych lekarstw ich po prostu nie stać. Rozumiałem ich cierpienie, bo kiedy pracowałem jako lekarz jeszcze w Polsce, czasami przeżywałem straszne momenty, kiedy cierpiały na nowotwory białaczki i umierały małe dzieci, a ja nie mogłem dać im leków, które przynajmniej złagodziłyby chorobę.
Zdałem sobie sprawę z tego, że z niczego nie będzie nic, i trzeba im pomóc. Moja pomoc humanitarna dla kraju powodowana była także patriotyzmem, szczególnie jeśli chodzi o pomoc w trudnych latach stanu wojennego w Polsce.
Dostarczałem lekarstwa do wielu szpitali, m.in. mojej macierzystej Kliniki Hematologii, Kliniki Nefrologii czy Centrum Zdrowia Dziecka. Ta moja indywidualna pomoc, którą byłem w stanie zorganizować, sprawiała mi satysfakcję. Ja nie mogłem świata zmienić, mogłem tylko na miarę swoich możliwości coś od siebie dać, co innym umożliwiało powrót do zdrowia czy też nawet ratowało życie.

Czy nadal zajmował się Pan sportem?
– Sport naturalnie był ze mną. Byłem bardzo aktywny w Związku Niepełnosprawnych Sportowców w Austrii, jak również w Międzynarodowym Komitecie Przygotowań Olimpijskiej Klasyfikacji Niepełnosprawnych. Tworzyliśmy wówczas podwaliny sportu dla niepełnosprawnych, ruchu paraolimpijskiego, który dziś aż tak się rozwinął. W 1984 r. zorganizowaliśmy Światowe Zimowe Igrzyska Paraolimpijskie w Innsbrucku. Byłem wtedy lekarzem naczelnym odpowiedzialnym za klasyfikację sportowców i opiekę medyczną podczas zawodów.
Polskich sportowców spotykałem ciągle na różnych międzynarodowych imprezach. W miarę upływu czasu sport dla niepełnosprawnych coraz bardziej się rozwijał, również w Polsce. Jednak w latach 70. w Polsce dopiero tworzono zalążek wsparcia dla niepełnosprawnych. Jeśli rodzina im nie pomogła, to nie pomógł nikt. Gdyby nie zaangażowanie w sport, wielu z nich zostałoby alkoholikami, osobami trzeciej kategorii. Wiedziałem, jak ważny jest sport dla niepełnosprawnych, więc również na miarę moich możliwości zajmowałem się tym. Zaangażowanie w odpowiednią dyscyplinę sportu pozwala podnieść swą sprawność fizyczną w codziennym życiu, daje zadowolenie, wiarę w siebie, chęć do życia, a doświadczyłem tego osobiście. Wiosną 1949 roku byłem pierwszy raz na Giewoncie i później w tym samym roku straciłem nogę. Dla mnie chodzenie po górach to była największa przyjemność i nie chciałem zrezygnować z tego. Postanowiłem, że nie będę siedział na dole i chodził po równym. Nie poddałem się i w okresie swojego późniejszego życia z niepełnosprawnością zdobyłem pięciotysięczniki, takie jak Mont Blanc czy Mount Kenia w Afryce oraz Grossglockner w Austrii. Brałem udział w ekspedycji na Kilimandżaro, w wyprawie wysokogórskiej do Tybetu. A początek był taki, że mając kilkanaście lat postanowiłem mimo mojej niepełnosprawności dorównać rówieśnikom i zacząłem się uczyć jeździć na nartach na Wałach Wisły obok Wawelu i pod Kopcem Kościuszki.
W Austrii przez lata opiekowałem się jako naczelny lekarz również austriacką lekkoatletyczną reprezentacją niepełnosprawnych. Odbyło się wiele olimpiad w różnych państwach w Europie czy w Ameryce. To wszystko musiałem pogodzić ze swoją pracą zawodową, ponieważ działalność na rzecz niepełnosprawnych była działalnością społeczną. Dzięki bardzo wyrozumiałej żonie, moje życie rodzinne przebiegało harmonijnie i jest nadal szczęśliwe, mimo wielu obowiązków, które na siebie wziąłem. Moja żona jest Austriaczką, ale nauczyła się języka polskiego, natomiast córki są oczywiście dwujęzyczne. Mimo że od tylu lat żyję w Austrii, sprawy polskie od zawsze leżą mi na sercu. Mam zresztą w Krakowie swoje prywatne, rodzinne mieszkanie.

Czy Pana działalność zawodowa i społeczna zostały uhonorowane?
– W 1985 r. otrzymałem od prezydenta Austrii Goldenes Verdienstzeichen der Republik Österreich (Złoty Order Zasługi dla Republiki Austrii), co bardzo mnie usatysfakcjonowało. W 1988 r. przyznany mi został zawodowy tytuł Medizinalrat (Zasłużony Lekarz Austrii), a w 2007 r. za zasługi w zakresie medycyny i działalność społeczną wyróżniony zostałem Goldene Aesculapnadel der Ärztekammer für Wien (Złotą Szpilką Austriackiej Izby Lekarskiej). Cieszą mnie te uhonorowania, cieszy mnie moja rodzina i także to, że mogłem pomagać i pomagałem tym, którzy tej pomocy bardzo potrzebowali, w tym niepełnosprawnym. Ale najpierw pomogłem sam sobie. Gdyby ten koszmar z wypadkiem spotkał mnie teraz, łatwiej bym to zniósł. Dzisiaj metody poprawy mobilności niepełnosprawnych są na niewyobrażalnie wyższym poziomie, niż kiedyś. Ale mimo że było trudno, dałem sobie radę. Chciałem tańczyć, i tańczyłem, kochałem góry, i się na nie wspinałem, chciałem uprawiać sport, to go uprawiałem. Robiłem wszystko, aby nie być w grupie ludzi, którzy nie mogą tego robić. Udało mi się to, zostałem sobą. I pomagałem też innym, którzy znaleźli się w podobnej do mojej sytuacji, aby nie czekali, aż się życie skończy, tylko walczyli o nie dalej. Jednak nic nie ma za darmo, z niczego nie ma nic, i żeby coś osiągnąć, trzeba dużego wysiłku i wielu wyrzeczeń. W życiu nie zrobiłem wielkich rzeczy, ale wiem, że jest wiele osób, którym pomogłem, i dla mnie uhonorowaniem są listy z podziękowaniami.

Rozmawiał Sławomir Iwanowski, Polonika nr 275, listopad/grudzień 2019.

Top
Na podstawie przepisów art. 13 ust. 1 i ust. 2 rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. informujemy, iż Österreichisch-Polnischer Verein für Kulturfreunde „Galizien“, jest administratorem danych osobowych, które przetwarza na zasadach określonych w polityce prywatności. Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług na zasadach określonych w tej polityce. Warunki przechowywania lub dostępu do cookie w można określić w ustawieniach przeglądarki internetowej z której Pan/Pani korzysta lub konfiguracji usług internetowej. More details…