Magdy okno na świat

Magdalena Marszałkowska: autorka zabawnych felietonów, ciekawych wywiadów, ważnych artykułów społecznych, sztuk teatralnych, reżyserka. Założycielka teatru XYZ. Jej tekst o odkrywaniu polskości przez drugie pokolenie migrantów znalazł się w podręczniku języka polskiego dla klasy 7.

 

 

 

 

 

 

– Rozmawiamy na odległość, w czasach społecznej izolacji w związku z pandemią koronawirusa. Pracowałabyś teraz nad przygotowaniem kolejnego spektaklu teatralnego. Jak sobie radzisz z koniecznością zmiany wszystkich planów?
– Jest we mnie taki wewnętrzny spokój, że co ma być, to będzie. Głową muru nie przebiję, więc koncentruję się na tym, co mogę zrobić, a nie na tym, czego nie mogę. Ostatnie dwa lata nauczyły mnie, żeby nie mieć wobec życia żadnych oczekiwań, nie nastawiać się na nic, nie cieszyć się na zapas, że coś tam NA PEWNO będzie wspaniałe, bo nic w życiu nie jest „na pewno”. Dostosowuję realizację planów do tego, co się dzieje tu i teraz. Musiałam wstrzymać pracę nad trzema projektami teatralnymi. Trochę spekulowałam: odwoływać, przesuwać, jeżeli tak, to na kiedy? A potem po prostu zaakceptowałam rzeczywistość. Robimy przerwę i tyle. Ja się nie nudzę i nie załamuję, bo mam też życie pozateatralne. Pracuję jako tłumaczka, a właściwie asystentka językowa w jednej z wiedeńskich klinik, więc mam drugie życie zawodowe i teraz fizycznie jestem bardziej tam. Odwołanie pracy nad spektaklami nie oznacza jednak dla mnie braku pracy związanej z teatrem. Skoro odpadło mi przygotowywanie produkcji i reżyserowanie, to mogę się w spokoju zająć planowaniem i pisaniem. Dzięki pracy w klinice mam teraz możliwość obserwowania bardzo różnych ludzi, ich reakcji na nową rzeczywistość w sytuacji kryzysowej, a to jest to kawał dobrego materiału.
Czy sądzisz, że obecna sytuacja zainspiruje Cię do napisania sztuki na ten temat?
– Oczywiście. Tak ekstremalne sytuacje są idealną pożywką dla autorów, artystów i tych, którzy lubią przyglądać się ludziom i ich emocjom, a potem przetwarzać je, w moim przypadku, w tekst.
Czy w ogóle warto zajmować się tematem wirusa, czy lepiej pisać ku pokrzepieniu serc?
– Sam wirus nie jest dla mnie interesującym bohaterem, natomiast to, co się dzieje w związku z nim, izolacje, kwarantanny, spiskowe teorie i polityka strachu oraz to, jak te zjawiska działają na jednostkę, na zwykłego człowieka, to jest ogromnie ciekawe. A czy warto się tym zajmować? Myślę, że o trudnych rzeczach trzeba mówić, trzeba ich dotykać i się z nimi konfrontować. Zamiatanie pod dywan i udawanie, że nie ma w nas złości, apatii, frustracji czy innych niewygodnych emocji, jest życiowym tchórzostwem. Konfrontacja z nieprzyjemnymi emocjami nie oznacza, że trzeba rwać włosy z głowy i wpadać w histerię. Złym emocjom dobrze jest się przyglądać i ja staram się to robić w moich tekstach na wesoło. Wszystko, co trudne, można oswoić śmiechem. Moje dotychczasowe sztuki były smutnymi komediami, o samotności, o starości, o dysfunkcyjnych rodzinach, o nieudanych małżeństwach, ale jednak komediami. Tym razem będzie tak samo.
Zaraz wrócimy do tematów związanych z teatrem. Ale teraz cofnijmy się do początków. Jakie one były? Dlaczego zdecydowałaś się przyjechać do Austrii?
– Do Austrii przygnała mnie miłość, a właściwie wojsko. Mój mąż mieszkał ze mną we Wrocławiu, ale jako obywatela Austrii wezwano go do odrobienia zastępczej służby wojskowej, więc zdecydowałam się, że pojadę z nim na rok do Wiednia, a potem wrócimy do Wrocławia. Ten rok trwa już 17 lat.
Z wykształcenia jesteś historyczką sztuki. Co zdecydowało o wyborze tego właśnie kierunku i czy to wykształcenie było przydatne w Austrii?
– Każde wykształcenie, obojętnie jakie, przydaje się zawsze i wszędzie, nawet gdy nie pracujemy bezpośrednio w zawodzie. Historia sztuki nie była moim wymarzonym kierunkiem studiów. Od dziecka chciałam studiować polonistykę, ale z moją dysleksją nie było to możliwe w Polsce lat dziewięćdziesiątych. Po polonistyce w Polsce ma się uprawnienia nauczycielskie, a nauczyciel polskiego nie mógłby być dyslektykiem. Historia sztuki pojawiła się jako drugi wybór i okazała się raczej rozczarowaniem, nie tym, co chciałabym robić. Po latach muszę jednak przyznać, że te studia były bardzo rozwojowe. W Austrii pracowałam przy restytucjach dzieł sztuki zagrabionych w czasie II wojny światowej i w galeriach, więc miałam szansę również popracować w zawodzie. Część wiedzy z historii malarstwa okazała się przydatna również w teatrze. Dramaturgia malarstwa religijnego to kopalnia wiedzy o emocjach zawartych w jednym geście czy spojrzeniu.
Jak zaczęło się Twoje zmaganie ze słowem? Mówię „zmaganie”, bo wypracowanie lekkości, którą odnajdujemy w Twoich felietonach, wywiadach, artykułach na tematy społeczne, w recenzjach – i wreszcie w sztukach teatralnych – wymaga zwykle wysiłku i pracy. Jaki to był proces?
– Nie wiem, jak to jest z tą lekkością w pisaniu, nie mam pojęcia, kiedy się pojawiła i jak jej używać. Lekkość nie jest u mnie wypracowana, jeżeli jest, to wypływa bardziej z podświadomości. Od dziecka bardzo dużo czytałam i byłam dosyć zachłannym konsumentem słowa pisanego. To mnie pewnie ukształtowało. Jednak nigdy nie pracowałam nad wyrobieniem sobie stylu czy lekkości. Historie, tematy i słowa po prostu pojawiają się w mojej głowie, niektóre umierają śmiercią naturalną, inne próbują się wydostać na zewnątrz, więc je spisuję. Często miałam poczucie chaosu, więc gdy przestałam pisać do szuflady, postanowiłam dokształcić się z teorii języka, zdobyć narzędzia pracy. W Wiedniu zaczęłam studiować wymarzoną filologię, i tu nie było problemu z moją dysleksją. Potem jeździłam do Warszawy do Instytutu Badań Literackich PAN, gdzie pod okiem specjalistów uczyłam się pisania dramatów i scenariuszy. Teraz mam poczucie, że troszkę bardziej panuję nad strukturą i mogę zamienić bełkot z mojej głowy w opowieść, która ma ręce i nogi.
Dlaczego wybrałaś teatr? Co jest najbardziej fascynującego w tej formie docierania do odbiorcy?
– Uwielbiam teatr za kontakt z żywym człowiekiem tu i teraz. Autor powieści nie jest obecny w momencie, w którym odbiorca styka się z jego pracą. Powieściopisarz nie wie, co się dzieje z czytelnikiem w trakcie procesu czytania. Ja potrzebuję ciągłej konfrontacji własnej twórczości z odbiorcą. Możliwość przebywania w sali teatralnej z widzami i obserwowanie ich reakcji jest czymś niezwykłym, choć może być to również doświadczenie bolesne. Każdy spektakl jest jak dla mnie jak egzamin: będą się śmiali? Będą ziewać? Patrzą w telefon lub na zegarek czy są pochłonięci akcją? Tu nie ma ściemy. Od razu wiadomo, czy tekst dociera do widza, czy dowcip był śmieszny, czy ktoś ociera łzę, bo się wzruszył, czy po prostu ziewa ze znudzenia. Wiem od razu, gdzie zawaliłam, a co poszło po mojej myśli. Konfrontacja z widzem w teatrze to najlepsza lekcja, a sam widz to najlepszy nauczyciel.
We wrześniu 2013 miał miejsce Twój debiut teatralny. Sztuka „Okno na świat” to kpina z kultu młodości. Dlaczego wybrałaś taką tematykę? Jak został przyjęty ten spektakl?
– Zrealizowaliśmy ten projekt w grupie znajomych, trochę dla zabawy, trochę jak takie kółko hobbystyczne, mieliśmy to zagrać dwa razy dla przyjaciół i znajomych i przygoda po dwóch spektaklach miała się zakończyć. To publiczność domagająca się kolejnych spektakli zadecydowała o tym, że z planowanych dwóch zrobiło się dwadzieścia, a w międzyczasie pojechaliśmy z „Oknem” do Frankfurtu, do Berlina, Bratysławy i na kilka spektakli do Polski. To była wspaniała przygoda, bo robiliśmy coś po raz pierwszy, trochę po omacku, z błędami, a jednak wszędzie ludzie byli tym spektaklem poruszeni. Temat wziął się jak zwykle z życia. Zaczęłam obserwować kobiety na emeryturze, szczególnie takie, które całe życie poświęciły innym, pomijając swoje własne marzenia, pragnienia. Główna bohaterka to taki model Matki Polki na emeryturze, która całe życie najpierw oporządzała dzieci, męża, dom, potem szła do pracy, a po powrocie od nowa sprzątała ten cały inwentarz. Mnie zainteresowało, co się dzieje z taką kobietą, gdy mąż umrze, dzieci wyjdą z domu, a życie zawodowe się zakończy. Co takiej kobiecie zostaje? Ciężki temat samotności poprzeplatałam pastiszem telenoweli brazylijskiej, oglądanej przez główną bohaterką, i to okazało się strzałem w dziesiątkę. Do tej pory jestem przez ludzi pytana właśnie o „Okno na świat”, a minęło już siedem lat od premiery. Pomimo wielu błędów i niedociągnięć wynikających z mojego ówczesnego braku doświadczenia czy wiedzy, ludzie pokochali „Okno” chyba ze względu na absolutną szczerość przekazu oraz główną rolę brawurowo zagraną przez Halinę Graser. Ludzie to „kupili”, bo całość dotknęła ich na poziomie emocjonalnym.
Potem wszystko toczy się szybko: czerwiec 2013 – premiera sztuki „My byliśmy tutaj pierwsi”, październik 2016 – premiera sztuki „Cicha noc”, marzec 2017 – reżyserujesz sztukę Marcina Szczygielskiego „Wydmuszka”, a w październiku tego samego roku swoje „Masculinarium”. W maju 2018 odbywa się premiera musicalu „Przyjaciółki” z Twoimi tekstami i premiera sztuki Witolda Gombrowicza „Iwona, księżniczka Burgunda”. Rok temu, w maju 2019, wystawiasz sztukę „Tu leży pies pogrzebany”. Jak udaje się utrzymać takie tempo pracy?
– Niektórzy nazywają to pasją, ja to odczuwam bardziej jak obłęd. To, co robię, jest absolutnie nielogiczne i chore. Nie studiowałam reżyserii, co jest mi „przypominane” na każdym kroku, dodatkowo pracując w teatrze, na własne życzenie, poddaję się publicznej krytyce. Czasem myślę:, „Po co ci to? Czemu ty, Marszałkowska, tak się wystawiasz ludziom na pożarcie? Po cholerę ty sobie rozdzierasz tyłek na czworo, żeby inni mieli temat do gadania? Siedź w jakiejś firmie, w jakimś biurze, wracaj po pracy do domu i oglądaj seriale na Netfliksie, będziesz mieć święty spokój”.
Tylko że chyba „święty spokój” to nie jest mój sposób na życie. Lubię opuszczać strefę komfortu. Przy każdej produkcji teatralnej mówię, że to już jest ostatni raz, że mam dość, że to nie ma sensu, że tylko jeszcze doprowadzę tę ostatnią rzecz do premiery i koniec, zamykam ten cyrk. A potem budzę się i głowa mi pęka od ilości nowych pomysłów, które mnie gniotą i uwierają, więc muszę znaleźć sposób, żeby się ich pozbyć, wydalić je z siebie. A to jest możliwe tylko poprzez ich realizację. To takie chodzenie w ciąży, które musi się zakończyć porodem, inaczej mnie coś rozerwie od środka.
Jak rodzi się tekst? Na Facebooku zażartowałaś sobie z wyobrażeń o pisarzach, zamieszczając znakomite zresztą zdjęcie Thomasa Salamonskiego, na którym z papierosem, przy butelce whisky, siedzisz przy maszynie do pisania. Jak to jest naprawdę?
– Inspiracją dla mnie są ludzie, ich wzajemne relacje, zachowania, słowa, które wypowiadają, i momenty, kiedy nagle milkną. Najbardziej fascynuje mnie mikrokosmos każdego człowieka, jego wewnętrzny dramat związany z życiem codziennym i groteska temu dramatowi towarzysząca. Podsłuchuję ludzi w tramwajach, zapisuję rozmowy przy piwie, po prostu obserwuję świat.
A to zdjęcie autorstwa Tomka Salamonskiego jest takim żartem na temat wyobrażeń ludzi o pracy pisarza. Że jakaś wena przychodzi, spływa na autora, a on w oparach dymu, natchniony płodzi wersy, odurzony alkoholem i własną fantazją. Rzeczywistość jest nudna i mało spektakularna. Pisanie to zwykła praca i do tego ciężka, bo opierająca się na samotności i samodyscyplinie. Trzeba zrobić dokumentację, a potem siedzieć tygodniami na tyłku i pisać. Wszystko samemu, w czterech ścianach. Klepie się w klawiaturę komputera, oczy łzawią, kręgosłup boli, łeb pęka, i klepie się w klawiaturę dalej, potem się kasuje ponad połowę i znowu się klepie. I tyle. W szlafroku, dresach, często z tłustymi włosami. Życie, w trakcie procesu pisania, odbywa się na osi biurko, łóżko, kuchnia. Właściwie kwarantanna i izolacja to moje naturalne środowisko.
Kim są ludzie, którzy współtworzą ten teatr? Czy łatwo jest znaleźć chętnych do współpracy w dziedzinie, w której tak trudno o wsparcie finansowe?
– Ludzie chcący ze mną pracować czy współtworzyć teatr XYZ najczęściej zgłaszają się do mnie sami. Przy doborze obsady mam w głowie taką bazę danych, kto kogo mógłby zagrać. Bywa, że akurat jest do wzięcia taka rola, do której nie mam odpowiedniego aktora, na przykład ze względu na wiek czy aparycję. Wtedy udaję się na aktorskie łowy i jak znajduję taką osobę, to proponuję współpracę, a ta osoba się zgadza albo nie. Jeżeli na projekt teatralny dostajemy dofinansowanie, to informuję każdego aktora o tym, z jakimi honorariami będziemy mieć do czynienia. Jeżeli tego dofinansowania nie ma, to też każdy w zespole wie, na co się zanosi. Te projekty bez dofinansowania też powstają i ludzie chcą mimo wszystko przy nich pracować, więc mają widocznie swoje osobiste motywacje. Ja szanuję każdy wybór, nikogo nie zmuszam, na nikogo nie naciskam. Każdy musi sam wiedzieć, czego chce od pracy w teatrze, i ocenić proponowane warunki. Ludzie przychodzą i odchodzą, na ich miejsce zgłaszają się nowi. Szanuję każdy wybór, nikogo nie zmuszam, na nikogo nie naciskam. Są jednak osoby, które z teatrem XYZ są od początku, lub trwają we współpracy dobrych kilka lat, to Marcin Marszałkowski i Ola Mazur, fotograf i grafik Thomas Salamonski, tłumaczka Danuta Strobl i kompozytor Maciej Heller. Oni o pieniądze nie pytają nigdy, chemia nam się jeszcze nie zaburzyła i jakoś pchamy te taczki razem pod górkę.
Wróćmy do Twojej ostatniej sztuki, która, przypomnijmy, miała premierę w maju 2019 i nosiła tytuł „Tu leży pies pogrzebany”. – My nawet sami nie decydujemy, ile będziemy to życie żyć. To niby nasze życie może się skończyć w każdej chwili, czy ci się podoba, czy nie. Zresztą i tak umieramy w każdej minucie życia – mówi Bezdomny, jeden z głównych bohaterów sztuki. Znakomity polski aktor Zbigniew Cybulski powtarzał, że „trzeba umieć wąchać czas”. I Tobie się to udało. Okazuje się, że te oczywiste prawdy nabrały w czasie pandemii szczególnej wymowy. Jak rodzą się pomysły na taką właśnie sztukę, co chciałaś poruszyć w widzach, jaki to miał być rodzaj struny?
– Nigdy nie planuję tego, jaką strunę chciałabym poruszyć w widzu, jakie emocje chciałabym wywołać. Tego się nie da zaplanować. Każdy widz będący na spektaklu ogląda tak naprawdę inną sztukę, która się odbywa w jego głowie. W każdym człowieku rezonuje coś innego, co wynika z jego własnego życiorysu, doświadczeń i indywidualnej wrażliwości. To jest trochę tak, że każdy widzi to, co akurat chce zobaczyć, co sam nosi w środku. Dla mnie ważne jest, żeby u widza pojawiły się jakiekolwiek emocje, nawet krytyczne wobec samego spektaklu. Tylko obojętność jest dla mnie porażką. Zdarzały się takie momenty, że ktoś mi mówił, że jego cała rodzina po powrocie ze spektaklu pokłóciła się przy kolacji o moją sztukę, i on mnie przeprasza, ale wujek „zjechał” ten spektakl, ale mama broniła. Albo ktoś mi uprzejmie „donosił”, że na jakiejś imprezie obgadywano jedną z moich sztuk do czwartej nad ranem. Wow! Jeżeli na imprezie towarzysko-alkoholowej nie ma lepszych tematów? Niech mówią, niech się pieklą, ale niech coś się z nimi dzieje. Gdyby ludzie wychodząc z teatru rozmawiali o tym, czy na kolację ugotować ziemniaki, czy ryż, to wtedy mogłabym poczuć wewnętrzne rozczarowanie.
Wszystko będzie dobrze – to ostatnie słowa, które wypowiada ze sceny Bezdomny. W marcu 2020 w Polsce, z udziałem wielu artystów, odbył się koncert pod takim właśnie hasłem. Nagle takie, wydawałoby się, zużyte słowa, niosą prawdziwe pocieszenie i nadzieję. Czy pisanie polega Twoim zdaniem także na ponownym nadawaniu sensu słowom, które go utraciły?
– Słowo jest narzędziem komunikacji, nośnikiem treści. Jednak człowiek wypełniony własnymi emocjami słyszy bardzo często coś innego, niż to, co mówiący chciał mu przekazać. Dla mnie pisanie łączy się z wywoływaniem emocji poprzez użycie słowa, jako narzędzia i obserwowaniem, jak ono zostało odebrane. Każda z moich sztuk doczekała się setek skrajnie różnych opinii. Po „Psie” słyszałam, że to sztuka obwiniająca o wszystko kobiety, a za chwilę, że wszystkiemu w tej sztuce winni są mężczyźni. Przy „My byliśmy tu pierwsi” Austriacy mówili, że to typowo austriacka sztuka, a Polacy, że to parodia polskości. Dodam, że w tekście nie pada ani słowo na temat tego, z jakiego kraju pochodzą bohaterowie… Jedni mówili, że płakali ze śmiechu, inni dziwili się, czemu to takie smutne? I takie skrajne opinie towarzyszyły każdej z naszych produkcji teatralnych. Jako autorka mam wrażenie, że trzymam lustro, ale nie mam wpływu na to, co kto zobaczy w tym lustrze. Biorę odpowiedzialność za to, co powiedziałam, ale nie za to, co ktoś usłyszał. Według mnie to nie autor nadaje słowom sens, tylko odbiorca.
Twoje sztuki, po premierach w Austrii, poszły w świat, były wystawiane w Polsce, na Słowacji, na Węgrzech. Co przyniosło Ci największą radość, a co było największym rozczarowaniem?
– Każdy nowy projekt, każda współpraca artystyczna to dla mnie cenna lekcja. Każda osoba, z którą współpracowałam przez te ostatnie 7 lat, była w danym momencie ważna i cenna. Jeżeli zaś chodzi o moją osobistą największą radość teatralną, taką namacalną był udział w Międzynarodowym Festiwalu Gombrowiczowskim, na którym wystąpiliśmy z „Iwoną, księżniczką Burgunda”. Po pierwsze zostaliśmy fantastycznie przyjęci przez ówczesną dyrekcję. Takiej serdeczności i gościnności nikt z naszego zespołu się nie spodziewał. Na festiwalu byliśmy jedyną wolną grupą teatralną w otoczeniu instytucji takich jak Teatr Ateneum, Teatr Dramatyczny czy Teatr Narodowy. To było ogromne przeżycie. Dzień przed nami spektakl z Andrzejem Sewerynem i Magdaleną Zawadzką, po nas balet Teatru Narodowego, a pomiędzy tymi tytanami my, teatr bez teatru, bez sceny, bez kasy, z reżyserką, która nie jest reżyserką. Jak o tym pomyślę, to uśmiecham się do siebie i klepię się po ramieniu. 
Ostatnio udało Ci się spełnić Twoje wielkie marzenie: podróż do Jordanii. Dlaczego marzyłaś o tej podróży?
– Powody były dwa: dzieciństwo spędzone w kinie z Indiana Jonesem oraz historia zsyłki na Sybir mojej babci. Od jakiegoś czasu podążam jej śladami, choć nie w tej samej kolejności co ona. Babcia była zesłana do Kazachstanu, a gdy utworzono Armię Andersa, dołączyła do Pomocniczej Służby Kobiet. Przebyła z wojskiem cały szlak na Bliskim Wschodzie, była w kompanii transportowej i jeździła ciężarówką w konwojach z Hajfy do Egiptu. Ostatecznie wylądowała w Anglii w RAF-ie, gdzie poznała mojego dziadka, pilota Dywizjonu 301. Odwiedzam teraz miejsca związane z jej tułaczką wojenną i Jordania była jednym z punktów na tej mapie.
Podążanie śladami babci będzie miało dalszy ciąg – również literacki. Co możesz nam zdradzić?
- Kilka lat temu zaczęłam pisać scenariusz filmowy na podstawie wojennych losów mojej babci. Rzeczywistość filmowa czyli ograniczenie do maksymalnie dwóch godzin filmu pełnometrażowego przerosło moją umiejętność wyrzucania wątków z tej historii, bo materiału mam na serial – tasiemiec. Zabrakło mi dystansu do własnej historii rodzinnej, w której wszystko wydaje się ważne i niezbędne. Gdyby ktoś obcy zajął się scenariuszem, nie miałby sentymentów i po prostu wybrałby te najbardziej atrakcyjne z punktu widzenia filmowca fragmenty. Dla mnie ta historia jest zbyt emocjonalna, żebym mogła sama określić, co wyrzucamy, a co zostaje. Teraz zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby w pierwszej kolejności napisać książkę. Jakoś muszę tę historię wykorzystać literacko, bo noszę ją w sobie stanowczo za długo.
Czego Cię nauczył ten czas ciszy, ten zamknięty świat bez spotkań, kawiarni, kina czy teatru?
– Bez spotkań i kawiarni umiem przeżyć, bo jak wspominałam, kilkutygodniowe izolacje są mi znane z okresów pisania, samotność tego typu jest w moim życiu oswojona. Natomiast sytuacja związana z wirusem na pewno nauczyła mnie, że nie warto za bardzo przywiązywać się do swoich zamiarów, płakać nad rozlanym mlekiem, tylko mieć plan B i C i nie bać się zmian. Zmiany bywają bolesne, ale bez nich stoi się w miejscu. Bez względu na to, jak bardzo jest to oklepane twierdzenie, naprawdę warto żyć tu i teraz, a nie w przeszłości czy w planach na przyszłość.


Rozmawiała Halina Iwanowska, Polonika nr 278, maj/czerwiec 2020

Top
Na podstawie przepisów art. 13 ust. 1 i ust. 2 rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. informujemy, iż Österreichisch-Polnischer Verein für Kulturfreunde „Galizien“, jest administratorem danych osobowych, które przetwarza na zasadach określonych w polityce prywatności. Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług na zasadach określonych w tej polityce. Warunki przechowywania lub dostępu do cookie w można określić w ustawieniach przeglądarki internetowej z której Pan/Pani korzysta lub konfiguracji usług internetowej. More details…