Kozakiewicz i jego gest

30 lipca 1980 roku, Władysław Kozakiewicz podczas igrzysk olimpijskich w Moskwie zdobył złoty medal w skoku o tyczce. Spotkanie z legendą.

 

 

 

 

 

Władysław Kozakiewicz żartuje, że na Placu Czerwonym tylko dwóch Polaków noszono na rękach: hetmana Żółkiewskiego i jego. Któż nie zna „gestu Kozakiewicza"? Mistrz olimpijski, wielokrotny rekordzista Europy, rekordzista świata, zdobywca tytułów: najpopularniejszy sportowiec Europy oraz świata, człowiek - legenda.

Zacznijmy od olimpiady w Moskwie w 1980 roku, przypomnijmy sobie jej atmosferę.
- Byłem już uczestnikiem olimpiady w Montrealu w 1976 roku, więc miasteczko olimpijskie w Moskwie zaskoczyło mnie podwójnie. Poza obrębem miasta została wybudowana zupełnie nowa dzielnica, ogrodzona płotami i zasiekami. Nas, sportowców, pilnowano na każdym kroku. O godz. 22 zamykano dyskoteki, zamierało życie, rozpoczynała się po prostu cisza nocna. Nasza ekipa mieszkała w jednym bloku, ale były trudności, żeby odwiedzić kogoś mieszkającego w innej klatce, nawet między piętrami nie mogliśmy poruszać się swobodnie.
Przy wejściu do wioski olimpijskiej znajdowały się metalowe detektory, byliśmy za każdym razem kontrolowani tak, jak przed wejściem na lotnisko.
Po moim starcie wróciłem bardzo późno i oczywiście na tej bramce detektor zareagował, bo przecież w torbie miałem złoty medal, Tadek Ślusarski srebrny. Żołnierze pokręcili tylko głowami, jak nam mogło się udać zdobyć w Moskwie medale. Takie było ich nastawienie. Odeskortowali nas pod nasz blok. A ja przecież zdobyłem złoto, chciałem to uczcić, pobawić się. Niestety, w Moskwie nie było to możliwe.
W samym mieście wiele ulic było zamkniętych szlabanami, okna były zaklejone gazetami, żeby nikt nie mógł zajrzeć do środka.Główne ulice były puste. Z Moskwy wysiedlono na czas igrzysk trzy miliony najbiedniejszych osób, żeby nikt z przybyłych na olimpiadę nie dostrzegł tej biedy. Piękny i czysty był Plac Czerwony, na którym niedaleko Mauzoleum Lenina podrzucali mnie następnego dnia turyści, śpiewając polski hymn. Natychmiast pojawili się milicjanci, żeby rozgonić tych zgromadzonych. Przecież tam nie można było nawet głośno rozmawiać!

To była olimpiada oszustw i kombinacji ze strony gospodarzy.
- Oszustwa były we wszystkich dyscyplinach. Oszukano wtedy słynną rumuńską gimnastyczkę, Nadię Comaneci. Gdy po protestach ekipy rumuńskiej otrzymała przynależny jej złoty medal, to medal ten nie został odebrany Rosjance, która zachowała złoto. Inny przykład: rosyjski zawodnik w skoku w dal spalił wszystkie trzy skoki. Oznacza to, że odpadł z zawodów. Ale nie w Moskwie! U siebie otrzymał jeszcze jedną szansę, dostał się do finału i zdobył brązowy medal. Podobnie było w rzucie dyskiem. Sędzia znajdował dysk ówczesnego mistrza świata, zawodnika z NRD, Schmida, zawsze parę metrów bliżej niż zawodnika radzieckiego.

Czy w Pana dyscyplinie mogły się też zdarzyć oszustwa? Przecież chyba wszystko widać jak na dłoni?
- Dla widza tak. I w sumie dla zawodnika, który stoi 40 metrów od poprzeczki. Ale z tej odległości nie da się ocenić, czy poprzeczka jest ustawiona na 5,65 m, czy może 5,75 m? Wszyscy sędziowie to byli Rosjanie. Mało tego, to byli trenerzy skoku o tyczce. Możliwości kombinacji było sporo, ale na mój wynik nie miało to wpływu.

Tak naprawdę nie wiadomo, ile Pan skoczył w Moskwie, może wtedy już było ponad 6 metrów? (śmiech). Ale wracając do słynnego gestu: pokazał go Pan dwa razy. Gest ten w Polsce miał znaczenie podwójne: oto Polak pokazuje w Moskwie Rosjanom wała na oczach całego świata!
- Tak się szczęśliwie złożyło, że zawsze skakałem jako pierwszy i że wszystkie skoki zaliczałem w pierwszej próbie. Publiczność gwizdała coraz mocniej. Na wszystkich, tylko nie na swoich. Po zaliczeniu przeze mnie kolejnych wysokości, gdy coraz bardziej rosły moje szanse na medal, gwizdy i buczenie były już przeraźliwe, to był niewyobrażalny huk. Więc po zaliczeniu wysokości 5,70 m pokazałem tej publiczności wała numer jeden.
Tej wysokości nie pokonał już żaden z zawodników. Teraz przyszła pora na 5,75 m. Pomyślałem, że jeżeli nie zaliczę tej wysokości, a uda się to skaczącemu po mnie Rosjaninowi Wołkowowi, to może być po złocie. Stanąłem na rozbiegu i...wszystko poszło dokładnie tak samo, jak poprzednio. Wtedy pokazałem publiczności wała numer dwa. Pokazałem im to, co należało wtedy pokazać. Z gwizdami na stadionie walczyłem tak jak z poprzeczką. Nie chciałem nikogo krzywdzić, mój gest był symbolem zwycięstwa nad wrogo nastawioną publicznością. To była spontaniczna reakcja na wszystko, co działo się w Moskwie: oszustwa sędziów, atmosferę w wiosce olimpijskiej i wreszcie zachowanie się publiczności na stadionie.
Te gwizdy nie ustawały nawet w czasie bicia rekordu świata. Poprzeczka poszła na 5,78 m. Nie udało się w pierwszej próbie, ale udało się w drugiej. W ciągu tego jednego dnia straciłem z powodu stresu aż cztery kilogramy.

Podobno stanął Pan wtedy do zawodów po nieprzespanej nocy.
- Jestem zawodnikiem, który bardzo emocjonalnie przeżywał wszystkie starty, chociaż psychikę mam bardzo mocną. Moim jedynym problemem było to, żeby spokojnie zasnąć przed zawodami. Tak było i tym razem. Położyłem się o 22 do łóżka i czekałem na sen. Mijała godzina za godziną, a sen nie nadchodził. Około 1 w nocy przyjechał Jacek Wszoła, z którym dzieliłem pokój. Wszedł bardzo delikatnie, żeby mnie nie obudzić. Powiedziałem, że nie śpię, więc może zaświecić światło. Przegadaliśmy do 5 rano, zdrzemnąłem się tylko na chwilę. Musiałem wstać o 7.30. Poszedłem na śniadanie - okazało się, że nie mogłem nic zjeść. Pomyślałem sobie: świetnie, nie spałem całą noc i niczego nie zjadłem - przed najważniejszymi zawodami! Wpadłem w panikę. Wtedy zjawił się jeden z polskich dziennikarzy i beztrosko mnie poinformował, że wczoraj obstawiano, kto wygra dzisiejszy skok o tyczce. - A na pana nikt nie postawił - stwierdził. Była to bardzo budująca informacja. I w takim oto wisielczym nastroju pojawiłem się na stadionie w podmoskiewskich Łużnikach. Zobaczyłem 70 tysięcy osób. I wtedy całe zdenerwowanie ulotniło się w jednym momencie. Wyjąłem tyczkę i poszedłem na swoje stanowisko.

Po euforii zwycięstwa zaczęto się zastanawiać, komu pokazał Pan wała, czy obraził Pan radziecki naród? Pojawiły się żądania odebrania Panu medalu.
-Wiadomo było wtedy, że Rosjanie wszystko mogą. Na drugim miejscu razem z Tadkiem Ślusarskim był Konstantin Wołkow. Oznaczało to, że w razie mojej dyskwalifikacji ich zwodnik zdobędzie złoto. Radziecki ambasador w Polsce, Aristow, złożył protest, żądając odebrania mi medalu i mojej dożywotniej dyskwalifikacji. Na następny dzień po apelu szef polskiej ekipy, Marian Renke, wezwał mnie do siebie. Powiedział, że mamy problem, poinformował o interwencji ambasadora, o rozmowie telefonicznej z Edwardem Gierkiem. Zaczęliśmy zastanawiać się, co powiedzieć, żeby brzmiało to wiarygodnie.Wreszcie ustaliliśmy, że ja tego wała pokazywałem do poprzeczki, która została na wieszakach, i co najważniejsze: zawsze tak robię. W ten sposób sprawa została wytłumaczona.

Były jednak inne konsekwencje tego gestu.
- Zacząłem mieć problemy z otrzymaniem paszportu. Coraz częściej zdarzały się nieporozumienia z Polskim Związkiem Lekkoatletycznym, oskarżenia, że startowałem na jakichś zawodach bez ich zgody. Pytałem: „Jak to możliwe? Przecież paszport za każdym razem dostaję od was". Coraz częściej zdarzały się dyskwalifikacje np. na pół roku, najczęściej zimą, ponieważ w lecie wysyłany byłem na zawody, wtedy byłem potrzebny, wtedy zdobywałem medale.
W 1985 roku stwierdziłem, że miarka się przebrała, podjąłem decyzję o rezygnacji ze współpracy z Polskim Związkiem Lekkiej Atletyki. Pojechałem do Gdyni, spakowałem tyczki, wsiadłem w samochód i pojechałem na zawody do Niemiec. Miałem 33 lata i przecież kiedyś trzeba było zacząć zarabiać. Byłem zawodowcem, chciałem utrzymać moją rodzinę. Przecież już w wieku 20 lat byłem najlepszym tyczkarzem świata. Przez trzynaście lat utrzymywałem się w światowej czołówce, trzy razy byłem wybierany na najlepszego europejskiego lekkoatletę, raz zostałem uznany za najlepszego sportowca świata, wyprzedziłem wtedy słynnego tenisistę, Björna Borga. Sergiej Bubka, który po mnie przejął pałeczkę pierwszeństwa w skokach o tyczce, jest dziś milionerem, jego majątek szacowany jest na 300 milionów dolarów. Mnie nie ma na tej liście. Mówię o pieniądzach, ponieważ obecnie w sporcie zarabia się niewyobrażalne sumy.

Zatem w 1985 roku znalazł się Pan w Niemczech.
- Wyjechałem w czerwcu 1985 roku na zawody, chciałem trochę zarobić i wrócić we wrześniu. Pojechałem z żoną i dwiema małymi córeczkami. Po wystartowaniu w dwóch zawodach zostałem w Polsce zdyskwalifikowany. Mało tego: zabrano mi moje mieszkanie w Gdyni, zablokowano moje konta w banku, członkom mojej rodziny odebrano paszporty. Brat ostrzegł mnie, żebym nie wracał, bo wyląduję w więzieniu. Mój wyjazd na zawody uznano za zdradę, zrobiła się z tego sprawa polityczna. Jeszcze raz podkreślam: wyjechałem wtedy tylko na zawody, przez myśl mi nawet nie przeszło, żeby na stałe zostać za granicą. Miałem ważny paszport, ale nie mogłem wrócić do kraju. Zostałem niejako wyrzucony z Polski, skazany na wygnanie. Zostałem banitą. Znalazłem się w Niemczech z dwiema walizkami i zastanawiałem się: co dalej? Okazało się, że w życiu ważny jest łut szczęścia. Zgłosił się wtedy do mnie mój znajomy, również lekkoatleta, który pracował jako trener w niemieckim klubie w Hanowerze i zaproponował mi, żeby spróbować u nich, wówczas będę miał możliwość startu na całym świecie. I tak też się stało. Z polskim paszportem, który był ważny jeszcze rok i tylko na Europę, wyjechałem nawet na zawody do Ameryki i Kanady.
W Niemczech startowałem jeszcze przez pięć lat, zdobyłem sporo medali, pobiłem rekord Niemiec. W 1989 roku powiedziałem: „Dość! Po dwudziestu pięciu latach intensywnych treningów i startów pora kończyć karierę". Później trenowałem zawodników w tym klubie, przez kilka lat byłem menedżerem, jeździłem z zawodnikami światowej klasy po całym świecie. W 2000 roku zgłosiło się do mnie jedno z muzycznych gimnazjów spod Hanoweru i zaproponowało mi pracę nauczyciela wychowania fizycznego. Po trzech latach mogłem pochwalić się już niezłymi wynikami. Do tej pory tam pracuję. Prowadzę też zajęcia w klubie przyszkolnym, w którym zajmuję się tylko tyczkarzami.

A jak to wszystko się zaczęło, ta wielka przygoda ze sportem?
- Moja rodzina przyjechała do Gdyni z Wilna, byliśmy repatriantami. Mój tata dostał pracę dokera w porcie, mama była dozorczynią w bloku.
Mój starszy o pięć lat brat zaczął trenować w klubie Bałtyk Gdynia, do klubu miał okło 6 km, a że brakowało pieniędzy na trolejbusy, które jeździły wtedy w Gdyni, to chodził piechotą. Trochę nudno było mu chodzić samemu, więc zaczął zabierać mnie z sobą. Miałem wtedy 13 lat. Któregoś dnia brat zaproponował, że pokaże mi, jak się skacze o tyczce. Oczywiście, że nie na tym dużym stojaku, tylko na stojaku od skoku wzwyż, położył poprzeczkę i wytłumaczył mi, jak mam się odbić. Pobiegłem więc, tyczkę wyrzuciłem pięć metrów wcześniej i sam przeskoczyłem nad poprzeczką. Brat wtedy stwierdził, że się nie nadaję i pogonił mnie stamtąd. Po miesiącu, gdy brat trenował, ja zaczęłem sobie skakać gdzieś tam z boku, bo nie mogłem się pogodzić z tym, co powiedział brat, że się nie nadaję. I tak się zaczęło. W tym samym roku skoczyłem już na zawodach w Sopocie 1,80 cm. Przez pierwsze trzy lata trenerem był mój brat. A potem dość szybko przyszły sukcesy.

Kiedy przyjechał Pan pierwszy raz do Polski?
- W 1990 roku. Przeżyłem wiele wzruszających spotkań z ludźmi, którzy mnie rozpoznawali, witali. Pierwsi zrobili to celnicy, potem policjant, który mnie zatrzymał, bo tak mi było śpieszno po tylu latach odwiedzić najbliższych. Ale poznał mnie natychmiast i tylko upomniał. Zawsze wzruszające są chwile, gdy idę ulicą, naprzeciwko idzie na przykład ojciec z synem. - „O - woła ojciec głośnio - to Kozakiewicz! Wiesz kto to? " - zwraca się do syna. - „Tak, to ten od wała" - odpowiada chłopak.

Dużo później przyszła pora na przygodę z polityką.
- W czasie mojej kariery zetknąłem się z różnymi politykami. Znałem Edwarda Gierka, przez Lecha Wałęsę zawsze byłem zapraszany na jego słynne urodziny, podobnie bardzo miło traktowany byłem przez prezydenta Kwaśniewskiego. W czasie tych spotkań nie rozmawialiśmy o polityce. Cenili mnie za to, że byłem dobrym sportowcem. Lubiłem rozmawiać z ludźmi, byłem bezpośredni i serdeczny - i chyba to zdecydowało o tym, że zostałem wybrany na radnego miasta Gdyni. Zdawano sobie sprawę, że uda mi się załatwić dla miasta sporo spraw, że przede mną większość drzwi będzie stała otworem. Tak rzeczywiście było, ale w pewnym momencie poczułem się wykorzystywany. Niewiele mogłem zmienić, nie mogłem wpływać na żadne decyzje, więc zrezygnowałem.
Przyglądając się temu, co się dzieje w Polsce, mogę stwierdzić, że ta pierwsza demokracja jest jednak chora. Podobnie jest obecnie w sporcie. W pewnym momencie zawodnicy dostali całkowitą wolność. A w sporcie nie może być wolności. Zawodnik musi znać swoje obowiązki.
Jak to wygląda z piłkarzami? Dziś piłkarz nie ma czasu na trening: najpierw kręci reklamę, potem ma termin na manicure, następnie jest wizyta u fryzjera. Styling jest ważniejszy od wyników sportowych. My nie mieliśmy pieniędzy, ale chcieliśmy być najlepsi na świecie! Dzisiejszym sportowcom w Polsce wystarcza to, co zarabiają w kraju, a przecież w stosunku do wyników zarabiają o wiele, wiele za dużo!
W polskiej lekkoatletyce jednak coś się zaczyna dziać, pojawiło się sporo talentów. Bardzo chciałbym, żeby w Polsce nastąpiły zmiany. 

Do Polski nie zamierza Pan jednak wrócić?
- Nie chciałbym po raz kolejny zaczynać wszystkiego od zera. Tu moje córki skończyły szkoły, pracują, mają rodziny. Żona ma własną praktykę rehabilitacyjną. Ja mam swoją szkołę i klub, w którym trenuję młodych ludzi. Mam grono przyjaciół i domek z ogródkiem, a także dwa psy. 
Najzabawniejsze jest to, że nigdy już nie odzyskałem mojego mieszkania w Gdyni, które odebrano mi bezprawnie, nie pozwalając wrócić do Polski.
Europa jest otwarta, podróż nie trwa długo, samolotem jestem w Warszawie w ciągu półtorej godziny. Dla Polski jest to bez znaczenia, gdzie mieszkam, jeśli z całych sił będę się angażował w te sprawy, na których się znam: sprawy Polonii, szkolnictwa, młodzieży i sportu.

 

Rozmawiała  Halina Iwanowska

Polonika nr 200, wrzesień 2011

Top
Na podstawie przepisów art. 13 ust. 1 i ust. 2 rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. informujemy, iż Österreichisch-Polnischer Verein für Kulturfreunde „Galizien“, jest administratorem danych osobowych, które przetwarza na zasadach określonych w polityce prywatności. Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług na zasadach określonych w tej polityce. Warunki przechowywania lub dostępu do cookie w można określić w ustawieniach przeglądarki internetowej z której Pan/Pani korzysta lub konfiguracji usług internetowej. More details…