Cpikniew Clata Racka

Pan Zbigniew mieszka już od kilku lat w Wiedniu. Zaraz po wejściu Polski do Unii, 2 maja 2004 roku, spakował walizkę i przeprowadził się.

 

Bardzo mu się w Austrii spodobało. Podobała mu się instytucja hausmajstera, dzięki której sztyga zawsze była wypucowana, polubił waszkuchnię, która pozwalała zaoszczędzić na kupnie waszmaszyny i przeznaczyć oszczędności na rozkosze podniebienia, takie jak sznycel czy dobry sznaps. Nie przeszkadzał mu nawet brak liftu. Przyzwyczaił się też do tego, że aby dostać się do wonungu, musi pokonać codziennie jakieś 150 sztuf. Nawet 16. becyrk też mu się zaczął podobać po pewnym czasie. Denerwował go co prawda brak rozsądnego parkplacu i permanentna kurcparkcona, w związku z czym nie mógł normalnie zaparkować auta, ale i do tego się przyzwyczaił i zaczął dojeżdżać do roboty ubaną, zwłaszcza że stacja znajdowała się 150 metrów od sztygi. Szło nawet szybciej niż samochodem, a i sztauów nie było.
Szybko znalazł robotę na bauszteli. Już od podstawówki mówili na niego „złota rączka”, ponieważ zawsze był obrotny i przedsiębiorczy. Nawet na rozmowie kwalifikacyjnej przedstawił się baumajstrowi półżartem jako „złota rączka”, czego od razu pożałował, gdyż koledzy polecali go dalej jako „Cpiknief Clata Racka”, co go trochę deprymowało. W każdym razie nie mógł narzekać na brak auftragów, wręcz przeciwnie – było ich aż za dużo, więc starał się polubić swoją nową ksywę. Czasem tylko szlag go trafiał na myśl o kolegach, co prostego polskiego zdania nie potrafią wyszprechać. Nazywał ich w myślach z zemsty „kasztanami”. Skąd to się wzięło, nie wiedział, w każdym razie brzmiało to odpowiednio obraźliwie.
Robotę na bauszteli Zbigniew polubił też bardzo szybko. Czuł się tam jak ryba w wodzie. W kładzeniu fliz nie miał sobie równych, regipsy robił w try miga, a wszystkie reparatury szybciej niż większość kolegów, którzy chwalili go: „Cpiknjef, supa, supa, is woar, bist echt clata racka”. Interes szedł jak po maśle, więc Zbigniew założył gewerbę i po pewnym czasie mógł się wkrótce poszczycić wysokimi umzacami. Oprócz sznycla na stole pojawił się od razu apfelsztrudel, a tomaty spożywał nie te tanie z Hofera, tylko te zdrowsze z Naschmarktu w czwartym becyrku.
Mijały dni i Zbigniewem zainteresował się finanzamt, który odkrywa wszystko, więc i to, że nasz bohater przekroczył wszelkie limity. Finanzamt zainteresował się nim w sposób przyjazny, utajniony i korespondencyjny. Pewnego dnia nadeszło zawiadomienie o konieczności zapłacenia merwertsztoi, w związku ze zbyt wysokimi umzacami. Z jednej strony Zbigniew ucieszył się, że dostaje gotowy formularz, w związku z czym może zaoszczędzić czas na samodzielnym liczeniu na rechnerze w handy, z drugiej zmartwił, że ma do zapłacenia jakiś kolosalny bajtrag. Od tego momentu nie lubił już zaglądać do brifkastla. I tak już się wahał, odkąd wcześniej otrzymał formularz do zapłacenia kirchensztoi, ale tamten włożył między bajki, bo i suma była bajeczna. Ten nowy wyglądał zupełnie niebajkowo i był do zapłacenia natychmiastowo, na co wyraźnie wskazywał stempel.
Wzburzony Zbigniew nie miał pojęcia, co z tym fantem zrobić, i postanowił niezwłocznie udać się do swojego sztojerberatera w 15. becyrku. Wyjątkowo nie wsiadł do ubany, którą już nawet polubił, tylko spontanicznie, ignorując wszelkie przepisy o kurcparkconie, włączył silnik w swojej beemwicy, stojącej odłogiem na trawniku od 2 maja 2004 roku, w związku ze zbyt wysokimi opłatami za parkszajny. Pędził autobaną bardzo szybko, słuchając po drodze swojej ulubionej piosenki Keine Grenzen. Szybko znalazł ausfart na 15. becyrk, skręcił, jechał dalej, znów skręcił i coraz bardziej wzburzony, że znowu trafił na ajnbanstrasę, zaparkował z piskiem opon, zahaczając lekko o tylną sztossztangę jakiegoś audi. Wysiadł. Z czoła kapał mu pot, w zębach trzymał formularz o merwertsztoi i na wszelki wypadek kirchensztoi, lewą ręką zakładał sztossztangę, prawą ustawiał alarm, jednocześnie drukując łokciem parkszajnę z automatu, gdy nagle zdębiał.
Obok niego stała właścicielka audi z wgniecioną sztossztangą. Wysoka, postawna blondine z wyrazem dezaprobaty w oczach. „Wszystko przez tę cholerną sztossztangę”, myślał Zbigniew i w duchu żałował, że to jej auto, a nie jakiegos auslandera lub któregoś z „kasztanów” z bauszteli. Z nimi by poszło łatwiej, jeśli chodzi o versicherungi i w ogóle. Z wrażenia opadła mu szczęka, a wraz z tym wypadły mu spomiędzy zębów formularze o merwertsztoi i kirchensztoi i odleciały z wiatrem wiejącym z Wiener Wald w kierunku Stephansdomu, jak to zwykle bywa w 15. becyrku. Zdruzgotany oczekiwał już „Häde hoch”, ale zamiast tego blondynka roześmiała się i zaproponowała melange w jednym z pobliskich kafehausów, aby w spokoju obgadać sprawę sztossztangi i wgniecionego, jak się okazało, szyberdachu.
Zbigniew nie szprechał za dobrze po szwabsku, ale oczarował blondine swoimi vercajungami tak bardzo, że odtąd szprechała już tylko „bitte, danke”. Obszprechali wszystko przy kawie i umówili się na sznycel. Jeszcze innym razem blondine zaprosiła Zbigniewa już do swojego mieszkania na szprycera i pokazała mu swój balkon. Czegoś takiego nie widział on już od 2 maja 2004 roku, bo w 16. becyrku, gdzie mieszkał, nie było ani jednego balkonu. I tak zaczęli się spotykać. Po kilku tygodniach zaczęli rozmawiać o Kinder machen, ajnbaukuchni i familienbajhilfie. Zbigniew nareperował jej wszystkie sztekdozy i nawet szpulmaszinę, a ona z wdzięczności upiekła kasztany i starała się prawidłowo wymawiać jego imię „Spiknjev, Spiknjev”. Gdy Zbigniew usłyszał „Spischek”, z radości położył jej nowe regipsy i postanowił się z nią ożenić.
Niezwłocznie zgłosił się do swojej wiedeńskiej parafii z zamiarem ustanowienia terminu na ślub. Ksiądz był bardzo miły, ale spytał od razu o kirchensztoję. Zbigniew próbował tłumaczyć, że formularz kirchensztoi zwiał wiatr i że on naprawdę wierzy pomimo wszystko, ale argumenty były nieprzekonujące. Ksiądz stwierdził, że opłatek też jest lekki, a mimo to wiatr go nie zwiewa, i powiedział jeszcze coś o ósmym przykazaniu. Chwytając się niczym brzytwy swych kwalifikacji Zbigniew chciał nawet zaproponować, że wyszpachluje ściany w zakrystii, wyszlifuje spowiedniki i wyrówna wasserwagą tabernakulum. Na to ksiądz odparł, że owszem jest w służbie Kościoła, ale jedynie jako urzędnik i ma swoje dziesięć zasad.

W chwili obecnej Zbigniew załatwia kopie formularzy do kirchensztoi. Zastanawia się też, czy nie wrócić do Polski, gdzie miał przynajmniej o jeden formularz mniej, balkon, windę i kasztany, ale przed oknem.

Top
Na podstawie przepisów art. 13 ust. 1 i ust. 2 rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. informujemy, iż Österreichisch-Polnischer Verein für Kulturfreunde „Galizien“, jest administratorem danych osobowych, które przetwarza na zasadach określonych w polityce prywatności. Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług na zasadach określonych w tej polityce. Warunki przechowywania lub dostępu do cookie w można określić w ustawieniach przeglądarki internetowej z której Pan/Pani korzysta lub konfiguracji usług internetowej. More details…