Jak zobaczysz wilka, uciekaj na drzewo!

Rozmawiamy z Leszkiem Grabowskim, kierowcą zawodowym transportu międzynarodowego, który wraz z rodziną opuścił Polskę w 1986 roku i osiadł w Wiedniu.

Rocznik 1948. W Bieszczadach spędził swoje dzieciństwo i młodość, mieszkał tam od 1952 do 1970 roku. Jego pierwsza szkoła zniknęła pod wodami Zalewu Solińskiego, rodzinę założył na Śląsku, za kierownicą ciężarówki jeździł po pustyniach Afryki i Azji. W lutym 1979 roku, tuż przed zamknięciem przez Turcję granic, jako ostatni opuścił terytorium ogarniętego rewolucją Iranu. Z nabierającego wody promu Heweliusz uratowały go służby niemieckiej żeglugi. Autor barwnych wspomnień, opublikowanych na E-truckbus.pl oraz spisanych na Bieszczady.land


Historia Pana rodziny i Pana dzieje są dość skomplikowane: Pana ojciec został skazany przez stalinowski sąd na śmierć za działalność antypaństwową, po czym karę śmierci zamieniono na długoletnie ciężkie więzienie. Pana dziadka ze strony mamy stracono w więzieniu w Rawiczu, a mama wyszła ponownie za mąż za budowniczego PRL-u, założyciela i dyrektora bieszczadzkich PGR-ów, którego babcia Pana wyzywała od ubeków.
– W wieku 5 lat wraz z mamą i ojczymem zamieszkałem w Bieszczadach, których część dopiero wtedy, bo w 1951 roku, przyłączona została do Polski w ramach stalinowskiej zmiany granic. Sprowadziliśmy się do Bieszczad pozbawionych wówczas jakiejkolwiek infrastruktury czy prądu, a pełnych ludzi noszących broń i bynajmniej się z tym nieukrywających. Moja pierwsza szkoła podstawowa – w Teleśnicy – została po kilku latach zalana wodami Zalewu Solińskiego. Dorastałem w systemie socjalistycznym w jego czysto książkowej wersji. Wciąż były w rodzinie tajemnice, rzeczy niewyjaśnione, jak chociażby nieoczekiwana zmiana nazwiska wszystkich członków rodziny na Grabowski.
Ojca nie pamiętam sprzed wyroku, byłem zbyt mały. Dopiero w dorosłym życiu miałem z nim kontakt, wprawdzie dość krótko, gdyż po pobycie w więzieniu zmarł w wieku 62 lat. Mamę nie raz wypytywałem o przeszłe wydarzenia i powody niektórych decyzji. Nie chciała jednak niczego wyjaśniać, tłumaczyła się niepamięcią lub podawała wykrętną odpowiedź, że należało nosić jako rodzina to samo nazwisko. Tuż po wojnie w wielu polskich rodzinach były tajemnice i niewyjaśnione sprawy, czy to ze względów politycznych, czy rodzinnych, a najczęściej stanowiły mieszankę tych obu.
Co Panu najbardziej utkwiło w pamięci z bieszczadzkiego okresu dzieciństwa i młodości?
– Przede wszystkim brak światła, brak jakiejkolwiek cywilizacji, brak wszystkiego. Tam nie było po prostu niczego, ludzie kombinowali na różne sposoby, sklepy nie były zaopatrzone, towary się zdobywało, nie kupowało. Były tam tylko spalone wsie, srogie zimy oraz stada wilków podchodzących zimą watahami pod domostwa w poszukiwaniu jedzenia. Utkwiło mi w uszach wycie wilków, do dziś pozostał mi respekt do nich, jak i do tamtych czasów. Ciężkie były zwłaszcza zimowe wieczory, kiedy koło czwartej po południu zapadał zmrok, niczym nie można się było zająć, bo nawet do lamp naftowych nie było nafty, tylko paliliśmy ropą naftową, która ma inną temperaturę spalania, zatem szkiełko albo pękało, albo było mocno okopcone. Zresztą sam płomień z lampy naftowej jest bardzo nikły. O samochodach nikt nie marzył, w PGR-e mieliśmy kilka nierejestrowanych traktorów.
Jakie były pierwsze wrażenia po przyjeździe ze Śląska w Bieszczady?
– Miałem wtedy 5 lat. Chata, którą nam przydzielono, była przyzwoita w porównaniu z innymi, bo przecież ojczym był „panem dyrektorem”. Miał wprawdzie wykształcenie niepełne podstawowe, a jego znajomość rolnictwa ograniczała się do odróżniania trawy od owsa, ale to czerwona legitymacja otwierała wtedy drogę do kariery.
Nasza chata zamiast podłogi miała klepisko, zamiast sufitu była strzecha, nie było okien, drzwi, w rogu tylko palenisko. Woda była w strumyku, oddalonym o 150 metrów, a „wygódka” znajdowała się w pokrzywach.
Mama po ujrzeniu tych wygód dostała napadu histerii, podobnie zareagowała babcia. Babcia była bardzo kulturalną osobą, przedwojenną profesorką gimnazjum. Już następnego dnia rano ubrała się, w co tylko mogła, i chciała natychmiast stamtąd uciekać. Przeraziła się jednak wilków, których wycie słychać było ze wszystkich stron.
A zresztą – i tak nie było dokąd uciekać.
Jak wyglądała nauka w szkole?
– We wrześniu w wieku 6 lat poszedłem do szkoły. Rok wcześniej, niż powinienem, ale zrobiłem to z nudów. Codziennie przemierzałem cztery kilometry w jedną stronę do Teleśnicy. Wzdłuż potoku biegła stara droga, częściowo zalesiona. Mama zimą zawsze mówiła: Lesiu, jak zobaczysz wilka, uciekaj na drzewo! Na szczęście wilki mnie omijały z daleka! Jedynym moim przyjacielem był wtedy pies Bari, duży, biały owczarek.
Szkołę w Teleśnicy prowadziła nauczycielka, która jednocześnie pełniła rolę sprzątaczki i palaczki. W szkole, która znajdowała się w starej chałupie, spotykały się wszystkie dzieci. Było nas dziesięcioro, zostaliśmy podzieleni na cztery klasy. W ławce pod ścianą siedziała pierwsza klasa, pośrodku druga i trzecia, a pod oknem czwarta. Pani chodziła między ławkami i czytała czytanki na przemian, raz dla jednej klasy, a raz dla innej. Przed lekcjami wszyscy musieliśmy najpierw śpiewać hymn Polski, a potem recytować wiersz pochwalny o towarzyszu Bierucie, który mniej więcej tak się zaczynał: O wielki wodzu, nasze słonko wstające, prowadź nas ku świetlanej przyszłości!
Po jakichś dwóch latach ojczym awansował i zostaliśmy przeniesieni do miejscowości Czarna, gdzie istniał już PGR, a poprzedni pan dyrektor umarł z przepicia, w ten sposób zwalniając etat.
Tu to była Ameryka: do wygódki była tylko minuta drogi, do studni po wodę – pięć minut, a do szkoły – dziesięć minut!
Nauka w szkole wyglądała podobnie, wspólna dla klas 1– 4. Do następnych klas, czyli 5. i 6., chodziłem znowu pięć kilometrów aż do Czarnej Górnej. Do liceum ogólnokształcącego chodziłem w Ustrzykach Dolnych. Z powodu rozmaitych osobistych perturbacji ostatnie klasy oraz maturę robiłem w Lesku. Po zdaniu matury starałem się o przyjęcie do Szkoły Oficerskiej Wojsk Samochodowych w Pile. Niestety, odmówiono mi ze względu na fakt, że mój wujek mieszkał w Chicago, czyli we wrogim, imperialistycznym kraju!
Życie powoli się zmieniało, po pewnym czasie mieliśmy prąd, no i zawitała do nas telewizja. Z początkiem lat 60., a może trochę wcześniej, powstała we Lwowie stacja przekaźnikowa radzieckiej telewizji. To była dziwna telewizja. Zaczynali gdzieś po południu, najpierw przez pół godziny widać było jakieś zasłony, potem pan groźnym tonem mówił: Wnimanie, wnimanie, goworit Maskwa! Potem najczęściej był wyświetlany film wojenny albo film o rewolucji. Następnego dnia znowu film o rewolucji, a potem wojenny. I tak na przemian! Ale za to przynajmniej reklam nie było.
W późniejszych latach zbudowano przekaźnik TV na szczycie Żukowa i on transmitował telewizję chyba z Krosna.
Co było Pana ulubionym zajęciem?
– Bardzo dużo czytałem, ale oczywiście dopiero od momentu założenia linii elektrycznej. Moim ulubionym autorem był Jack London, którego książki mama gdzieś oczywiście skombinowała. Takie tomy jak Zew krwi, Biały Kieł czy Na szlaku. Szkice autobiograficzne czytałem wielokrotnie i wycisnęły one olbrzymie piętno na mojej psychice.
Od zawsze kochałem samochody i motory. Dzięki przyjaźni z góralem, Stanisławem Łuszczkiem, przejechałem setki kilometrów na motorze, wożąc z nim oscypki na sprzedaż. Moja miłość do jazdy przełożyła się na moje późniejsze wybory – przez całe moje zawodowe życie pracowałem jako kierowca dużych ciężarówek. Mam za sobą 48 lat pracy w tym zawodzie: 20 lat w Polsce i 28 lat w Austrii.
W Ustrzykach Dolnych poznałem moją przyszłą żonę, Krystynę. Wzięliśmy ślub w 1970 roku i razem wróciliśmy na Śląsk do Gliwic.
Dość niespodziewanie wróciłem w Bieszczady w latach 70., gdy woziłem towary z firmy Baltona na polskie statki. Raz wybrałem się do Hamburga i trafiłem na MS Bieszczady. Na statku zaczęto załadunek towaru, a mnie zaproszono na kawę. Chętnie przystałem na tę propozycję. Na pokładzie zauważyłem biegającą w szortach kobietę, wydającą zdecydowanym głosem polecenia. Wzbudzała posłuch. Spytałem: Kto to? – A, to nasza pierwsza po Bogu, nasza kapitan – usłyszałem. Okazało się, że była to we własnej osobie Danuta Walas-Kobylińska, w czasach PRL-u jedyna kobieta kapitan polskiej żeglugi wielkiej. A jej mąż był trzecim oficerem na statku.
Co spowodowało podjęcie przez Pana decyzji o wyjeździe do Austrii?
– Stan wojenny. Byłem przekonany, że rząd, który prowadzi wojnę z własnym narodem, nie jest moim rządem. Nie akceptowałem decyzji Jaruzelskiego, której skutkiem były zerwane kontrakty, kontakty, telefony, wszystko naraz stanęło na głowie. Sam nie prowadziłem działalności politycznej ani solidarnościowej, ale wewnątrz nie zgadzałem się z tą sytuacją. Polska bardzo ucierpiała ekonomicznie. Nie chciałem, aby moje dzieci męczyły się w tym systemie.
Jako że pracowałem w transporcie międzynarodowym i jeździłem po całej Europie, już od dawna miałem tę możliwość, aby nie wrócić z zagranicy do kraju. Nie chciałem jednak opuszczać rodziny, która zapewne w ramach represji nie otrzymałaby później paszportów i musielibyśmy się rozdzielić. Czekałem więc na odpowiedni moment.
W jaki sposób zrealizował Pan swój plan?
– Takich jak ja było dużo więcej. Uciekali i kierowcy, i marynarze, i piloci. Nie o wszystkich przypadkach się mówiło. Całą akcję szczegółowo zaplanowałem. Czekałem tak długo, aż udało mi się dostać dla nas wszystkich paszporty. W 1986 roku moja żona otrzymała paszport wraz z wpisaną dwójką dzieci. Jednak wtedy po powrocie z jednego z wyjazdów musiałem zwrócić mój paszport. Na szczęście jednak pewnymi sposobami udało mi się w naszej firmie uzyskać inny paszport na kraje azjatyckie, ostemplowany i przedstawiany w krajach Bliskiego Wschodu.
Dzięki nawiązanym wcześniej kontaktom załatwiłem zaproszenie dla rodziny, by ta mogła uzyskać wizy. Przy okazji wielokrotnych wyjazdów do Austrii powoli przewoziłem część rzeczy. Umówiliśmy się, że ja przyjadę do Wiednia ciężarówką Volvo F89 z chłodnią, a żona z dziećmi po dwóch dniach pociągiem na Südbahnhof.
Brzmi jak scenariusz filmowy.
– To prawda... Miałem wówczas kolejne zlecenie na przewóz świeżego mięsa końskiego do Sankt Marx. Nie chciałem jednak porzucić samochodu gdzieś na parkingu w Austrii, wolałem, by wrócił do Polski, zwłaszcza że miałem bardzo dobre stosunki w pracy. Ustaliłem więc, że pojadę z kolegą, oficjalnie w celu zakupu używanego samochodu, bo jako kierowcy transportu międzynarodowego mieliśmy prawo co dwa lata zakupić auto za granicą i przywieźć je do Polski bez cła, czyli dokonać – według ówczesnego nazewnictwa – zejścia z wozu w celu kupienia prywatnego samochodu.
Pod tym pretekstem przydzielono mi kolegę zmiennika, Wieśka, który zresztą potem wyjechał do Australii. Spotkaliśmy się w motelu w Cieszynie. Wiesiek rzucił okiem do wozu i mówi: A co ty tyle rzeczy nabrałeś na kilka dni, wyjeżdżasz z kraju? A szoferka była wyładowana moimi bagażami, bo nie mogłem ich wrzucić do wyładowanej mięsem chłodni.
Wieczorem Wiesiek wyciągnął rosyjski szampan, by wznieść toast za mój wyjazd. Ja jednak wciąż nie przyznawałem się, bo nie byłem pewien, czy wszystko pójdzie zgodnie z planem. Dopiero w Wiedniu, gdy było już jasne, że rodzina przyjeżdża, wyznałem mu prawdę, której się zresztą domyślał. Poprosił mnie na pożegnanie, bym nie dzwonił do firmy i dał mu tę satysfakcję poinformowania na miejscu w Polsce kierownictwa o mojej ucieczce. Ucieczka całej naszej rodziny odbyła się tak, jak zaplanowałem. Ale to są bardzo trudne życiowe decyzje...
Na dworzec pojechałem tramwajem, zobaczyłem rodzinę na peronie, w końcu byliśmy wszyscy bezpieczni. Pojechaliśmy prosto do pokoju, który wynająłem na Newaldgasse, bo obóz w Traiskirchen nie wchodził w grę. Słyszałem rozmaite opowieści azylantów, nie chciałem tego dla mojej rodziny. Po tygodniu miałem już pracę w jednej z firm transportowych na terenie Wiednia i Dolnej Austrii, dzięki zezwoleniu na pracę, jakie załatwiła mi również wcześniej poznana osoba.
Ale z Austrią zapoznał się Pan dużo wcześniej.
– Już wcześniej miałem kontakty w Austrii, a dokładnie od 1972 roku, gdy zaczęto budować Hutę Katowice. Polska zakupiła wówczas dużą ilość wywrotek Steyr i należało je sprowadzić do kraju. Zatem grupa kierowców, w tym ja, jeździliśmy do Austrii pociągiem lub zakładowym autobusem, by następnie wrócić na kółkach tymi zakupionymi Steyrami. Zobaczyłem w Austrii świetnie zaopatrzone sklepy. Porównałem je ze śląskimi sklepami mięsnymi, które u nas humorystycznie nazywano: nagie haki, że niby z japońska. Szok kulturowy, różnice na każdym kroku, inna mentalność Austriaków. Wszystko to dało mi wiele do myślenia. Wtedy wracaliśmy przez czeskie Velenice, więc Wiednia nie widziałem.
W 1974 roku zacząłem pracować w przedsiębiorstwie transportu międzynarodowego Pekaes. Wówczas pojechałem do Wiednia. Pamiętam, jak jechaliśmy nocą od czeskiej granicy drogą krajową, która na przedmieściach przechodzi w Brünnerstraße. Ujrzałem tę łunę świateł nad miastem, to był Wiedeń! Nie przyszło mi nawet do głowy, że to w tym mieście spędzę z rodziną większą część mego życia. To były inne czasy, spokojniejsze, w wolnym czasie po pracy można było prywatnie coś załatwić, pohandlować na słynnym Mexikoplatz i powymieniać towary, których w Polsce nie było. Za samo Sowietskoje Igristoje była dwukrotna przebitka, równe 200 szylingów. Mieliśmy też kontakty z firmą LKW Walter z Wiener Neudorf, która już w latach 70. prowadziła interesy w Polsce.
Czy wszyscy członkowie Pana rodziny zaadoptowali się po przyjeździe?
– Na początku nie było łatwo, dzieci nie znały języka. Piętnastoletni syn i dwunastoletnia córka uczyli się języka od podstaw w szkole na Glasergasse w 9. dzielnicy, gdyż tam początkowo mieszkaliśmy. Córka się skarżyła, że nic nie rozumie, bo uczą się niemieckiego po angielsku. Żona zrobiła kursy językowe oraz księgowości i zaczęła pracę referenta w Volkshochschule, a później jako księgowa. Wkrótce przeprowadziliśmy się na Floridsdorf i tam, poznawszy rówieśników, córka już po roku opanowała język. Może nieco trudniej było z dialektem wiedeńskim.
Od blisko 40 lat mieszka Pan w Austrii. Czy czuje się Pan tu jak w domu?
– Jako człowiek szybko się aklimatyzuję. W Austrii się czuję jak Austriak, w Polsce jak Polak. Nie widzę innej możliwości. Jak chcę się czuć Polakiem, to jadę do Polski. Może wynika to z tego, że tak dużo jeździłem po świecie. Najciekawsze jest to, że moi przodkowie pochodzą z Austrii, ze wschodniego Tyrolu, z Lienz. Pradziadek, będący oficerem w cesarskiej armii austriackiej, został przeniesiony służbowo do twierdzy Przemyśl. Tam poznał moją prababcię i w Galicji założył rodzinę.
Zjeździł Pan Europę, Afrykę i Azję. Proszę opowiedzieć o swoich doświadczeniach.
– Jeździłem przez Wiedeń dość często, np. na południe przez Włochy, promem z Sycylii do Tunezji, stamtąd do Libii, która za czasów Kadafiego była bardzo rozwiniętym krajem. Zaopatrywaliśmy w maszyny i urządzenia również polskie firmy, które tam działały przy budowie infrastruktury. Polacy w latach 70. budowali i w Afryce Północnej, na Bliskim Wschodzie i w Azji Mniejszej. Handel z tymi krajami też był dobrze rozwinięty.
Gdy byłem w Moskwie na terenach wystawowych w Sokolnikach, lub też czekałem na załadunek telewizorów Rubin (bo u nich to wszystko pomału, pomału), to w wolnym czasie ubierałem się podobnie jak Rosjanie: walonki, czapa na głowę. Nie odróżniałem się od miejscowych i szedłem na miasto zwiedzać, oglądać i robić zdjęcia. Znałem język, więc nawet na Placu Czerwonym udawałem Rosjanina.
W Berlinie z kolei odczepiałem po południu naczepę i podjeżdżałem do obiektów i miejsc, które chciałem zobaczyć. Mam nawet zdjęcie z moją ciężarówką na tle Reichstagu.
Wielokrotnie jeździłem chłodnią ze świeżym mięsem końskim prosto z uboju w polskich rzeźniach (w Andrychowie, Rawiczu i z północy Polski) do Francji, Belgii, Austrii i Włoch. W tygodniu były to setki ton, połówki wypatroszone, oskórowane, zawieszone na hakach w temperaturze 2–3 stopni. W całej Europie nie brakowało amatorów koniny. Ładunkiem powrotnym była często kawa Alvorado dla sklepów Pewex, pochodząca z palarni kawy w 23. dzielnicy Wiednia.
Które trasy były najtrudniejsze?
– Najtrudniejsze warunki panowały w latach 70., gdy jeździłem po krajach arabskich. Były to czasy bez klimatyzacji, bez lodówek, bez nawigacji. Najgorszy jest tam klimat – latem mój termometr kończył się na 60 stopniach, a mógłby pewnie wskazać wyżej. Szklane butelki wybuchały, woda wręcz się gotowała. Zagrożeniem dla nas była bakteria ameba, na którą w naszej strefie klimatycznej nie jesteśmy uodpornieni. Do tego mieliśmy małe zapasy gazu na palnikowych kuchenkach, a wodę trzeba było gotować minimum 10 minut, aby stała się bezpieczna bakteriologicznie. Bywało, że z pragnienia niektórzy kierowcy nie wytrzymywali i pili jakąkolwiek wodę, co kończyło się dla nich nierzadko tragicznie.
Był Pan świadkiem rewolucji w Iranie.
– Tak. Chwile grozy przeżyłem w 1979 roku w Iranie, gdy wybuchła rewolucja Chomeiniego. Na ulicach strzelano, łapano obcokrajowców, pojawiły się czołgi. Stałem wówczas w urzędzie celnym, który nagle opustoszał. Z różnych ambasad: francuskiej, niemieckiej, skandynawskich, nawet czeskiej, podjeżdżały samochody i zabierały swoich kierowców. Ciężarówki porzucano bez nadzoru.
Wkrótce zostałem sam z pewnym Turkiem, taksówkarzem, z którym, z duszą na ramieniu, ruszyłem bocznymi uliczkami do polskiej ambasady, w której po wielokrotnym dzwonieniu domofonem usłyszałem: My sami jesteśmy w niebezpieczeństwie i nie wiemy, co będzie. Proszę się samemu ratować. Wróciłem do ciężarówki i wraz z Turkiem zdecydowaliśmy się jechać 1100 km do granicy tureckiej. On jechał pierwszy, ja za nim. Na szczęście Turek znał język perski i wielokrotnie zatrzymywany przez rewolucjonistów tłumaczył, że obaj jesteśmy z Turcji, a był to kraj mający wtedy dobre stosunki z Iranem. Stacje benzynowe były pozamykane, po drodze kupowaliśmy paliwo za dolary od rolników albo od wojska.
Krótko przed północą przekroczyliśmy nareszcie granicę. Chwilę potem zamknięto ją całkowicie dla wszelkiego ruchu. Mieliśmy ogromne szczęście. Tam, na samym wschodnim krańcu Turcji czułem się jak w domu, chociaż miałem do niego jeszcze tysiące kilometrów.
Żył Pan w tak ekstremalnie różnych systemach i warunkach, odwiedzał Pan tak różnorodne kraje. Jakby Pan podsumował swoje doświadczenia?
– Życie jest ciekawe, trzeba tylko optymistycznie na nie patrzeć. W miarę możliwości trzeba zakładać różowe okulary. Ja lubiłem moją pracę, zresztą do dziś, mimo emerytury, wciąż jeżdżę nocami na zlecenia przewozu wielkogabarytowych ładunków. Trzeba lubić to, co się robi, wtedy wszystko się układa, ma sens. Niczego nie można robić z przymusu, lecz z miłości. Trudno to komuś teraz wytłumaczyć, bo dzisiaj pracuje się dla pieniędzy, bo nie ma innej pracy, albo się nie wie, czego się chce. Trzeba wiedzieć, co się chce, i robić to, co się lubi.
Bardzo mi się spodobało powiedzenie jednego kolegi, Jurka, z którym pracowałem w Polsce, urodzonego przed wojną w Gliwicach, który lepiej mówił po niemiecku niż po polsku: „Głowa do góry i walcz! Tak należy postępować, nie przejmować się, podnosić głowę do góry i walczyć”. Trudno mieć receptę na życie, każdy musi ją sobie sam znaleźć i zrobić z własnego życia to, co najlepsze.
Na koniec chciałbym zacytować jakże prawdziwe słowa Jana Gerharda, z książki Łuny w Bieszczadach: „Losy ludzkie są wąskie i kręte, jak drogi i ścieżki w Bieszczadach, lecz zawsze los jednego człowieka jest zależny od losu drugiego człowieka!”

Rozmawiała Anita Sochacka, Polonika nr 297, lipiec/sierpień 2023

Top
Na podstawie przepisów art. 13 ust. 1 i ust. 2 rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z 27 kwietnia 2016 r. informujemy, iż Österreichisch-Polnischer Verein für Kulturfreunde „Galizien“, jest administratorem danych osobowych, które przetwarza na zasadach określonych w polityce prywatności. Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług na zasadach określonych w tej polityce. Warunki przechowywania lub dostępu do cookie w można określić w ustawieniach przeglądarki internetowej z której Pan/Pani korzysta lub konfiguracji usług internetowej. More details…